Wszystkie zdjęcia pochodzą z archiwum Barona WolmanaMateriał oryginalnie ukazał się w meksykańskim Noisey
Tłumaczenie Maciej FigielBaron Wolman jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych postaci w fotografii muzycznej, zresztą w pełni zasłużenie, bowiem na swoją pozycję zapracował potem i krwią. Był m.in. pierwszym redaktorem graficznym magazynu "Rolling Stone", a jego obiektyw uchwycił takie osobistości jak Bob Dylan, Jim Morrison, Janis Joplin, a także członków Rolling Stones i The Grateful Dead. Sam jednak najcieplej wspomina Jimiego Hendriksa.Okres pracy dla "Rolling Stone" zbiegł się w czasie z pierwszą edycją festiwalu Woodstock, z którego zresztą sporządził obszerną fotorelację. Mowa o tym pierwszym - i jedynym prawdziwym - Woodstocku, o wydarzeniu rozpoczynającym nową epokę w dziejach muzyki nowoczesnej, ale też wnoszącym wiele świeżości na frontach socjologicznym, politycznym, seksualnym i liberalnym. Wszystko to odzwierciedlają zdjęcia Wolmana.Na wspomnianych czarnobiałych obrazkach możemy przekonać się z pierwszej ręki jak wyglądało mityczne lato miłości, lato pokoju i muzyki. Istotny jest tu ich aspekt kronikarski, gdyż zdjęcia te doskonale dokumentują wydarzenie przełomowe, na którym wystąpiło lekką ręką czterdzieści kapel, ale też w opinii samego fotografa "narodził się i zmarł ruch hippisowski". Porozmawialiśmy więc z Wolmanem i dowiedzieliśmy się kilku rzeczy o gwiazdach rocka, narkotykach, alkoholu, Hendriksie i poczuciu pokoju towarzyszącemu temu legendarnemu wydarzeniu.Noisey: Masz jakieś ulubione wspomnienia z pierwszego Woodstocku?
Baron Wolman: Wspomnienia? Życie było dużo prostsze, bardziej rozrywkowe i czuło się to w powietrzu. Ten Woodstock był czymś autentycznym, urzeczywistnieniem ducha "żyj i pozwól żyć". Dla ludzi kochających muzykę to było wyjątkowe wydarzenie , niepowtarzalne, pełne niezapomnianych momentów od pierwszego występu, czyli Richiego Heavensa, który zagrał dla 300 tys. osób.Co dokładnie tam robiłeś?
Zdjęcia, setki zdjęć. Nie pamiętam dokładnie ile klisz zapełniłem, ale na pewno dziesiątki. Wtedy wszystko działo się spontanicznie. Zespoły nie miały kilkunastu managerów i PR-owców. Można było nawiązać z nimi kontakt bezpośrednio. Moja praca była bardzo prosta - robiłem dokładnie to, na co miałem ochotę.Którego artystę najlepiej wspominasz?
Jimmy’ego Hendriksa. Hendrix był moim zdaniem królem Woodstocku.A jeśli chodzi o fotografowanie?
Znowu Hendrix, bez dwóch zdań. Grał na gitarze tak, jakby bawił się zaczarowanym wężem. Z drugiej strony bardzo dobrze wspominam robienie zdjęć publiczności. Nigdy później nie widziałem czegoś podobnego.Porozmawiajmy o kontekście społeczno-politycznym. Jaka była młodzież z tamtych czasów?
Młodzi byli świetni. Chcieli tylko pić, palić i pieprzyć się. Byli przy tym bardzo spokojni. Nie przypominam sobie, żeby ktoś wywołał bójkę. Pierwszy Woodstock był czysty, reprezentował ducha wolności. To właśnie tam narodził się i zmarł ruch hipisowski.Twoim zdaniem jak bardzo zmienił się przez te wszystkie lata świat fotografii?
Diametralnie. Jest teraz zupełnie inny. Osobiście zawsze lubiłem fotografię surową, niezmanipulowaną. Widzisz dokładnie to, co w rzeczywistości zostało uchwycone. Dzisiaj na wszystko nakłada się w Photoshopie tony filtrów. Dla mnie to nie jest prawdziwa fotografia, to fantastyka. Dlatego od lat staram się od tego odciąć.Co myślisz o muzyce współczesnej?
Nią też nie jestem zainteresowany. Dorastałem, słuchając prawdziwych kapel, które grały muzykę autentyczną. Teraz jest zupełnie inaczej, a wyjątki - bo takie faktycznie istnieją - można policzyć na palcach jednej ręki.Czy wydaje ci się, że obecnie Stany Zjednoczone są mniej liberalne, niż w latach 60.?
Szczerze? Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Mieszkam w Santa Fe w Nowym Meksyku. Prowadzę proste życie i nie mam pojęcia, jak to wygląda z perspektywy innych ludzi.Masz jakiś tajemniczy sposób na robienie zdjęć, które docelowo trafiają na okładki magazynów?
To proste, tajemnicą jest chęć przekazania czegoś. To kwestia momentów, chwil. Ważna jest intuicja, nagle widzisz coś, co musisz uchwycić. Z reguły właśnie takie zdjęcia lądują na okładkach. Nigdy nie przywiązywałem uwagi do przygotowywania się do zrobienia konkretnego zdjęcia. Dla mnie liczy się spontaniczność teraźniejszości. Ufam sobie na tyle, że nie muszę długo myśleć nad tym, co chciałbym uchwycić.Dzięki za rozmowę.
Jeśli nie chcesz przegapić żadnego ciekawego wywiadu, polub fanpage Noisey Polska i bądź z nami na bieżąco
Tłumaczenie Maciej FigielBaron Wolman jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych postaci w fotografii muzycznej, zresztą w pełni zasłużenie, bowiem na swoją pozycję zapracował potem i krwią. Był m.in. pierwszym redaktorem graficznym magazynu "Rolling Stone", a jego obiektyw uchwycił takie osobistości jak Bob Dylan, Jim Morrison, Janis Joplin, a także członków Rolling Stones i The Grateful Dead. Sam jednak najcieplej wspomina Jimiego Hendriksa.
Reklama
Baron Wolman: Wspomnienia? Życie było dużo prostsze, bardziej rozrywkowe i czuło się to w powietrzu. Ten Woodstock był czymś autentycznym, urzeczywistnieniem ducha "żyj i pozwól żyć". Dla ludzi kochających muzykę to było wyjątkowe wydarzenie , niepowtarzalne, pełne niezapomnianych momentów od pierwszego występu, czyli Richiego Heavensa, który zagrał dla 300 tys. osób.Co dokładnie tam robiłeś?
Zdjęcia, setki zdjęć. Nie pamiętam dokładnie ile klisz zapełniłem, ale na pewno dziesiątki. Wtedy wszystko działo się spontanicznie. Zespoły nie miały kilkunastu managerów i PR-owców. Można było nawiązać z nimi kontakt bezpośrednio. Moja praca była bardzo prosta - robiłem dokładnie to, na co miałem ochotę.
Reklama
Jimmy’ego Hendriksa. Hendrix był moim zdaniem królem Woodstocku.A jeśli chodzi o fotografowanie?
Znowu Hendrix, bez dwóch zdań. Grał na gitarze tak, jakby bawił się zaczarowanym wężem. Z drugiej strony bardzo dobrze wspominam robienie zdjęć publiczności. Nigdy później nie widziałem czegoś podobnego.
Młodzi byli świetni. Chcieli tylko pić, palić i pieprzyć się. Byli przy tym bardzo spokojni. Nie przypominam sobie, żeby ktoś wywołał bójkę. Pierwszy Woodstock był czysty, reprezentował ducha wolności. To właśnie tam narodził się i zmarł ruch hipisowski.Twoim zdaniem jak bardzo zmienił się przez te wszystkie lata świat fotografii?
Diametralnie. Jest teraz zupełnie inny. Osobiście zawsze lubiłem fotografię surową, niezmanipulowaną. Widzisz dokładnie to, co w rzeczywistości zostało uchwycone. Dzisiaj na wszystko nakłada się w Photoshopie tony filtrów. Dla mnie to nie jest prawdziwa fotografia, to fantastyka. Dlatego od lat staram się od tego odciąć.
Nią też nie jestem zainteresowany. Dorastałem, słuchając prawdziwych kapel, które grały muzykę autentyczną. Teraz jest zupełnie inaczej, a wyjątki - bo takie faktycznie istnieją - można policzyć na palcach jednej ręki.Czy wydaje ci się, że obecnie Stany Zjednoczone są mniej liberalne, niż w latach 60.?
Szczerze? Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Mieszkam w Santa Fe w Nowym Meksyku. Prowadzę proste życie i nie mam pojęcia, jak to wygląda z perspektywy innych ludzi.
Reklama
To proste, tajemnicą jest chęć przekazania czegoś. To kwestia momentów, chwil. Ważna jest intuicja, nagle widzisz coś, co musisz uchwycić. Z reguły właśnie takie zdjęcia lądują na okładkach. Nigdy nie przywiązywałem uwagi do przygotowywania się do zrobienia konkretnego zdjęcia. Dla mnie liczy się spontaniczność teraźniejszości. Ufam sobie na tyle, że nie muszę długo myśleć nad tym, co chciałbym uchwycić.Dzięki za rozmowę.
Jeśli nie chcesz przegapić żadnego ciekawego wywiadu, polub fanpage Noisey Polska i bądź z nami na bieżąco