FYI.

This story is over 5 years old.

Ludzie z cienia

Michał Turowski - BDTA: Jesteśmy tym labelem, który wydał zmywarkę na kasecie

Szef wytwórni BDTA opowiada nam o początkach oficyny, własnych projektach muzycznych, Mazucie na Unsoundzie i trollowaniu w internecie.

Michał Turowski, foto: Paweł Starzec

Muzyka, jak każda inna gałąź przemysłu, ma to do siebie, że pomysł gdzieś z tyłu głowy artysty dzieli od gotowego produktu stosunkowo długa droga. Teraz zastanów się, ile razy pomyślałeś o wszystkich osobach zaangażowanych w proces powstawania muzyki: producentach, menadżerach, bukerach. Oni wszyscy dbają o to, żebyś mógł pójść do sklepu, wziąć z półki płytę, a po jej przesłuchaniu, kiedy stwierdzisz, że z chęcią zobaczyłbyś ten zespół live - żeby koncerty trafiły tam, gdzie jest na nie potrzeba. Zbyt często się o nich zapomina, więc my postanowiliśmy z nimi porozmawiać. Oto Ludzie z cienia - niezastąpieni, choć dla wielu niewidoczni.

Reklama

Michał Turowski założył własną oficynę wydawniczą w wieku 19 lat, mając za sobą krótką przygodę z dużą wytwórnią i sporo odwagi, by rozkręcić tę imprezę na zupełnie wariackich papierach. Od tego czasu Oficyna Biedota, a obecnie BDTA na stałe zrosła się z polskim niezalem. Jej nakładem ukazały się takie projekty jak Krojc, kIRk, Nagrobki, Micromelancolié, a także, we współpracy z mik.musik.!, albumy RSS B0YS i Johna Lake'a oraz najnowsza płyta Wojtka Kucharczyka. Jeżeli często wpadasz na koncerty do Eufemii i zdarza ci się robić zakupy na targach niezależnych wytwórni, to pewnie miałeś szansę, żeby zbić z Michałem pionę. To jedna z tych osób, które nadal kupują kasety magnetofonowe i jednocześnie mają je na czym odtwarzać. I między innymi właśnie o kasetach, przyjaźniach ze stałymi klientami wytwórni oraz, rzecz jasna, o trollowaniu w internecie rozmawialiśmy z kolejnym bohaterem naszego cyklu.

Czytaj rozmowę poniżej.

Noisey: Czym, poza trollowaniem w internecie, zajmuje się człowiek odpowiedzialny za projekty muzyczne pojawiające się zazwyczaj poza regularnym obiegiem sklepowym?
Michał Turowski: Mam normalną pracę w biurowcu, gdzie pracuję na pełnym etacie. Dzięki temu mam w miarę stabilną sytuację finansową, co pozwala mi skupić się na wydawaniu płyt i całej tej zabawie. Bo niestety zarobić się na tym nie da.

Pojawiające się w mediach informacje o świetnej kondycji niezależnych wytwórni są więc przesadzone?
Przez pierwsze trzy lata po odejściu z Rockersa, gdzie nauczyłem się naprawdę sporo, jeśli chodzi o promocję i handel, wydałem kilka tytułów w nakładach 500 - 1000, to było 19 Wiosen, Krojc, Wieża Fabryk, The Kurws, kIRk. To artyści, którzy grają sporo koncertów, mają sporą popularność, zawsze pojawia się dużo recenzji, ale niekoniecznie przekładało się to na sprzedaż płyt. Wytłoczenie kompaktu to koszt około 3 tys. złotych. Po pół roku wychodziłem wtedy na zero, wydawałem dwa tytuły na rok, bo musiałem odkładać i oszczędzać. Stwierdziłem wtedy, że to nie ma sensu i że lepiej zająć się rzeczami dla pasjonatów. Dlatego większość nakładów wychodzących obecnie w BDTA oscyluje w granicach 50 - 100 egzemplarzy, a czasem nawet 30.

Reklama

Działalność wydawnicza to jest coś, co bardzo lubię robić, a teraz, dzięki tej strategii, nie mam ciśnienia na sprzedaż. Wydając kasetę albo CDRa, które są stosunkowo tanie w produkcji, można pozwolić sobie na ryzyko, że coś może się nie sprzedać. Dzięki temu nie odczuwam już całego tego promocyjno – sprzedażowego ciśnienia, które miałem wcześniej.

Wróćmy jednak do początku. Jak i kiedy wykiełkował w twojej głowie pomysł, by założyć własną oficynę wydawniczą?
Nie wiem do końca, kiedy ten pomysł tak naprawdę się pojawił, bo tak samo jak każdy, kto słucha muzyki rockowej wpada prędzej, czy później na to, by zacząć grać na gitarach albo bębnach, tak samo zadziałało to u mnie. Dużo słuchałem muzyki, często chodziłem na koncerty, mocno z tym wszystkim obcowałem, więc po prostu pomysł założenia oficyny wydawniczej w pewnym momencie się pojawił. Kiedy za małolata zacząłem biegać do Rockersa pomagać pakować paczki (potem mnie nawet zatrudnili na etat i spędziłem tam kilka miesięcy), to miałem okazję obserwować cały ten proces, chociaż od nieco innej strony, bo płyty Lao Che, czy Farben Lehre rzucane do Empiku to zupełnie inna broszka. Mimo wszystko mogłem poznać proces produkcyjny, promocyjny, dystrybucyjny na tyle dokładnie, by stwierdzić w pewnym momencie, że ok - chyba jestem już gotowy podziałać na własny rachunek.

Znajomi pukali się w czoło, kiedy mówiłeś im, że zakładasz swoją wytwórnię?
Znajomi raczej wspierali, a na początku to chyba ja sam najbardziej pukałem się w czoło, bo moment wystartowania był mocno impulsywny. Odkąd pierwszy raz zobaczyłem na żywo Wieże Fabryk, to absolutnie zakochałem się w tym zespole i po którymś z kolei koncercie, na którym byłem, podszedłem do nich i powiedziałem: "hej, słuchajcie - gracie już 10 lat, a nie wydaliście żadnej płyty. Może macie ochotę coś nagrać i moglibyśmy coś z tym zrobić?". Podszedł do nich 19-letni wówczas koleś, a kiedy oni zapytali jak się nazywa moja wytwórnia, to odpowiedziałem, że jeszcze nie wiem, ale coś wymyślę. Więc to odbyło się na strasznie wariackich papierach, ale być może, gdybym się kisił i nie podszedł do nich po tym koncercie, to do tej pory nie założyłbym tej wytwórni. I to był impuls, od którego to wszystko się zaczęło.

Reklama

A teraz zdarza ci się jeszcze podbijać do artystów na wariata?
Wiesz co, tak na dobrą sprawę, to podbijam tak cały czas. Pół roku temu wydałem kasetę zespołu Sierść. Zobaczyłem ich po raz pierwszy na żywo w Eufemii - to był chyba ich pierwszy koncert w ogóle i od razu po koncercie do nich podszedłem i powiedziałem, że bardzo mi się podobało i jeśli chcieliby kiedyś coś nagrać, to zawsze mogą do mnie uderzyć. No i po jakimś czasie faktycznie uderzyli. Chociaż muszę przyznać, że takich impulsywnych momentów jest coraz mniej. Teraz częściej otrzymuję po prostu od jakiegoś znajomego zespołu lub artysty demówkę, którą przesłuchuję sobie w domu na wieży, albo na słuchawkach w autobusie, a później zastanawiam się, co z tym można zrobić - jaki nakład, jaki format i tak dalej.

W pewnym momencie twoja wytwórnia zmieniła nazwę z Oficyny Biedota na BDTA. Czy poza rebrandingiem ta transformacja przyniosła jakieś głębsze zmiany?
Oficyna Biedota to z perspektywy czasu był trochę śmietnik, bo wydawałem po prostu wszystko, co wpadło mi w ręce i się spodobało. Przez to powstał tam bałagan. Był to label, który nic na dobrą sprawę nie archiwizował, bo na przykład warszawski Jasień, który bardzo szanuję, ma podejście bardziej katalogujące - jest to projekt skupiony wokół kilku, czy kilkunastu osób związanych głównie z warszawską sceną i ta scena jest przez nich w pewien sposób dokumentowana. A w przypadku Oficyny Biedota nie można było znaleźć zbyt wielu punktów stycznych pomiędzy kolejnymi wydawnictwami. I w pewnym momencie stwierdziłem, że fajnie byłoby zamknąć ten etap i zacząć na nowo, wyciągając wnioski z błędów, które kiedyś popełniłem.

Reklama

Początkowo miałem jeszcze założenie, które realizowałem przy pierwszych wydawnictwach w BDTA, które posiadały siermiężne opakowania, często kserowane, albo sitodrukowane we własnej kuchni, do tego CDRy bez żadnych nadruków, wydawane później po 10 zł. Istotnym elementem było, by ta muzyka była jak najtańsza, żebyś mógł kupować ją impulsywnie, bo takie zakupy są bardzo spoko. Po koncercie, czy targach wypatrzysz jakąś okładkę, która wyda ci się interesująca - płyta kosztuje dychę, więc nie masz problemu, żeby ją kupić po prostu w ciemno. Ja też wiele płyt kupowałem w ciemno. I owszem - wielu zakupów żałuję, ale z części jestem zajebiście zadowolony, bo pewnie nie dotarłbym do tej muzyki, gdyby nie ten impuls. Zaczęliśmy też w wytwórni wydawać tłoczone kompakty w większych nakładach, mimo że na początku tego nie zakładałem. Pojawiły się też ładniejsze, kolekcjonerskie edycje w mniejszych nakładach, co do których nie udało się utrzymać tej polityki cenowej. Ale na ile to jest możliwe, to wciąż staram się, żeby to było maksymalnie tanie - żeby wychodzić na zero i nie odbijać sobie niczego na portfelach klientów.


Jeśli lubisz wnikliwe wywiady z ciekawymi ludźmi, polub fanpage Noisey Polska i bądź z nami na bieżąco


Jesteś w stanie zdefiniować coś takiego, jak linia programowa wytwórni BDTA?
Nigdy sobie takiej linii programowej nie narzucałem. Jak większość małych labeli, wydaję rzeczy, które mnie personalnie się podobają i które dla mnie są interesujące. A że przede wszystkim obracam się w kręgu eksperymentalnej elektroniki, czy eksperymentalnej muzyki w ogóle, to przez moje prywatne zainteresowania i gust, ta linia programowa została trochę narzucona. Ale jak przejrzysz dokładnie katalog muzyki wydawanej w BDTA, to pojawiają się w nim rzeczy, które totalnie od tego odstają, tak jak synth popowy Stephen Paul Taylor, czy noiserockowo - gitarowa Norymberga. Więc jeżeli coś mi się podoba, to jeżeli nawet sam mam poczucie, że to odstaje od katalogu stu pozostałych rzeczy, które do tej pory wydałem, to tak czy siak, czasem po prostu chcę to zrobić.

Reklama

W takim razie jakie kryteria stosujesz jeżeli chodzi o wydawanych w BDTA artystów?
Moim głównym kryterium doboru jest, żeby byli to ludzie, którzy robią to dla zajawki. No bo możliwości mamy dosyć ograniczone, chęci w pewnym stopniu również, więc staram się dobierać ludzi, którzy wiedzą dobrze, na czym to polega i którzy zdają sobie sprawę z tego, że płyta ukaże się w nakładzie 30 albo 50 egzemplarzy, może będą jakieś recenzje, ale może ich nie będzie, bo niczego nie wymuszamy. Oczywiście mamy pewną bazę osób i mediów, do których rozsyłamy informacje o nowościach, ale nie naciskamy. Zdarza się więc, że mimo iż poświęciliśmy na dwa różne projekty tyle samo czasu, to jeden chwyta i ma masę pozytywnych recenzji, a o drugim jest zupełnie cicho i pod względem marketingowym zupełnie przepada.

Także nie chcę współpracować z artystami, którzy za chwilę będą mieli ból dupy, że nie było recenzji w "Playboyu", albo że nie dostali zaproszenia na trasę po Niemczech. Staram się, żeby to byli ludzie, którzy mają pasję. A jeżeli chodzi o sam dobór, to dostajemy sporo demówek, większość z nich jest zła, ale zdarzają się perełki, które nam się zajebiście podobają i które potem wydajemy. Staramy się też "bywać", gdzie się da: koncerty w Eufemii, czy świetny cykl koncertów, które organizuje Łukasz Strzelczyk - Trzecia Fala. I tam często odkrywam ludzi, których nie znalazłbym w sieci. Na ile więc pozwala mi na to czas, staram się szukać i odkrywać nowe projekty.

Reklama

Wierzysz w promocję medialną w przypadku płyt, które u siebie wydajesz?
Promocja albumu jest strasznie skomplikowanym zagadnieniem, bo bardzo często coś się po prostu udaje - przypadkiem, jak na przykład Kolega Doriana, który jakiś czas temu u nas wyszedł. W pewnym momencie jakiś zagraniczny blog o free jazzie wrzucił recenzję, potem jacyś pasjonaci i inni blogerzy to podłapali i zaczęli pisać o nim u siebie. Skutkiem tego nad projektem przeszła może nie lawina, ale niewielka burza zainteresowania.

Oczywiście na tyle, na ile mogę staram się przede wszystkim informować o tym, że dana płyta wyszła. Jeżeli angażuję w to jakieś pieniądze, nawet niewielkie, ale też swój czas, zaangażowanie, to nie ma sensu, żeby ten nakład w liczbie kilkudziesięciu egzemplarzy leżał u mnie w szafie przez sześć lat i nikt się nim nie zainteresował i nikt o nim nie wiedział. Ale też z perspektywy dziennikarza wiesz o tym doskonale, że jeżeli wydajesz coś w nakładzie 30-40 sztuk, to po prostu ciężko jest to wypromować, bo trudno wygospodarować z tego nakładu jeszcze egzemplarze promocyjne dla recenzentów. Większość recenzentów tak czy siak, niezależnie od zawartości, taki nakład zleje, bo w drukowanej prasie raczej nie masz zbyt wielkich szans, żeby na czymś tak małym ktoś się pochylił i napisał coś, bo woli zapełnić szpaltę drukarską czymś większym, co jest niekoniecznie lepsze jakościowo, ale ma to więcej sensu ze strony czysto ekonomicznej. Tak naprawdę nie mam więc jakiegoś planu promocyjnego, szeroko zakrojonych działań, ale w przypadku BDTA udało się to zbudować tak fajnie, że często samo wrzucenie posta na nasz Facebook z informacją o płycie wyzwala jakieś działania, które zazwyczaj są zupełnie poza nami.

Reklama

Jesteś w stanie powiedzieć, ile zajmuje wyprodukowanie jednego nakładu albumu?
Jeżeli chodzi o sam proces produkcyjny, to każda płyta, która ma się ukazać, to jest kilkanaście godzin roboty. Często zdarza się, że okładki płyt sam przycinam na gilotynie w chacie, potem samodzielnie wszystko pakuję. Nawet jak sam czegoś nie drukuję, to zlecam to malutkiej drukarni, która znajduje się na tej samej ulicy, gdzie mieszkam. Potem również samodzielnie to wszystko składam, wypalam CDRy, przegrywam kasety - od początku do końca to jest manufaktura.

A jak wygląda u ciebie planowanie premier płyt? Ustalasz sobie jakiś grafik, czy wydajesz raczej spontanicznie? Jeśli grafik, to na ile do przodu masz np. teraz zaplanowane premiery?
Chwilę przed naszą rozmową dogadałem wydawnictwo na październik. Zazwyczaj są to więc trzy - cztery miesiące do przodu. Jeżeli pojawia się coś nowego, wartego dla mnie zainteresowania, to staram się tego nie wypychać na siłę, na już, ale jeśli jest to możliwe, to wrzucić to w terminarz gdzieś z przodu. Nawet przy tak małej działalności nie ma sensu wydawać pięciu albumów w miesiącu, żeby to się wszystko rozpiździło po kościach, tylko faktycznie robić to z sensem. Bazujemy w dużej części na skromnej, ale w miarę stałej grupie stałych fanów, którzy bardzo wspierają label i biorą praktycznie wszystko, co wydajemy - czy w formie cyfrowej, czy w formie fizycznej. Nie ma więc sensu eksploatować tych ludzi bardziej i naginać ich uprzejmości. Jeżeli to są dwa - trzy tytuły w miesiącu, to ci nasi klienci, nasi przyjaciele, mogą sobie na to pozwolić, ale jeśli nagle mają w ciągu jednego miesiąca wydać 250 złotych na płyty, które się tylko u nas ukazały, to nawet dla tych najbardziej zagorzałych fanów to będzie finansowa czkawka.

Reklama

Czy rzeczywiście masz wrażenie, że przez to trafiasz do świadomych odbiorców? Czy bardziej są to ludzie z zajawką zbierania czegoś, co jest z założenia niszowe, bo zazwyczaj nie robisz dotłoczeń i 30 egzemplarzy oznacza 30 i kropka…
Bardzo możliwe, że tak to wygląda ze strony odbiorców. Wiesz - ja nie lustruję klientów i ich "uczciwości". Mam grono stałych odbiorców i wiem, że te osoby robią to, bo interesuje ich muzyka. Wydajemy dużo artystów, którzy nie są znani, bardzo dużo debiutantów, a ci odbiorcy po prostu chcą odkrywać nową muzykę. Chociaż w przypadku inicjatyw takich jak Record Store Day, czy targi płytowe zdarzają się zupełnie przypadkowi ludzie, młodzi kolesie, którzy dopiero wgryzają się w słuchanie muzyki, przestali dopiero co słuchać Sabatonu i szukają czegoś dla bardziej "otwartych ludzi". Ale też zdarza się sporo hipsterów, którzy widzą kasetę, która jest ładnie wydana i nie interesuje ich, co jest w środku, bo chcą po prostu to mieć na półce. Z drugiej strony, co zauważam na przykład po Bandcampie, jest sporo osób, które chcą mieć nośnik fizyczny, żeby postawić go sobie na półce w ramach kolekcjonerskiej zajawki, a nie mają chęci, albo sprzętu, żeby go odtwarzać, bo po prostu słuchają tego materiału z plików. Na dobrą sprawę na plikach się nie zarabia, bo też trudno znaleźć kogoś, włącznie ze mną, kto chciałby zapłacić za ulotne empetrójki 15 czy 20 złotych. A fizyczny nośnik, to fizyczny nośnik i jest cała masa ludzi, którzy chcą go po prostu mieć.

Reklama

Dużo ze swoich klientów znasz osobiście?
Nie wiem, czy to dużo, ale 15 - 20 osób, stałych, zaangażowanych klientów miałem przyjemność poznać. Z częścią utrzymujemy regularne kontakty. Na przykład Maciek Misiewicz, który bardzo dużo pomógł nam od strony graficznej - często robi jakieś projekty, okładki, plakaty, ulotki. Poznaliśmy się w ten sposób, że Maciek przez jakiś czas był po prostu klientem i w pewnym momencie przybiliśmy pionę na żywo i się zaprzyjaźniliśmy. Do tego stopnia, że ostatnio dziarał mnie na mojej kanapie w dużym pokoju, co było nie do pomyślenia jeszcze dwa lata temu, kiedy wysyłałem mu po prostu płyty w kopercie. Nie działamy biznesowo. Jest to coś od jednego pasjonata dla innych pasjonatów i nigdy tego nie ukrywałem w żaden sposób. Bardzo fajne jest więc dla mnie to, że duża część moich klientów, to są moi przyjaciele.

Na ile, głównie jeśli chodzi o warstwę graficzną wydawanych przez ciebie projektów, jest to efekt twojej decyzji a na ile współpracy ramię w ramię z artystą? Jesteś podatny na wpływy, czy lubisz sam decydować?
Na dobrą sprawę nigdy sam o tym nie decyduję, chyba że, co zdarza się bardzo rzadko, są to po prostu moje własne rzeczy, które sam wydaję i wtedy mam pełną kontrolę nad tym, bo sam sobie projektuję okładkę. Czasami zdarza mi się coś zrobić i następnie zaproponować na zasadzie, że artysta na to przystanie, albo nie. Jest też parę takich przykładów w katalogu BDTA, gdzie zawartość muzyczna podoba mi się bardzo, a warstwa wizualna nie podoba mi się wcale lub bardzo słabo, ale w pełni szanuję w tym wolność artysty. Jeżeli on coś zrobił, albo dogadał ze swoim grafikiem, to nieważne jak ta okładka byłaby paskudna i nie pasowała do tej muzyki, to puszczamy to tak, bo najważniejsze, żeby on był zadowolony. Jest kilka labeli, jak Sacred Bones, w których z jednej strony podoba mi się, a z drugiej strony jest dla mnie irytujące, że ich oprawa graficzna na pięćdziesięciu, czy stu albumach jest ze sobą powiązana, widać jakąś korelację i spójność. Ale żeby osiągnąć taką spójność musisz narzucać swoją wizję artyście, co wydaje mi się po prostu nie w porządku. To muzyka, która wychodzi w danym labelu powinna być najważniejsza, a nie logotyp danej wytwórni, czy okładki, które będą do siebie nawzajem pasować.

Skoro wspomniałeś o swoich własnych projektach muzycznych, to powiedz, czy często zdarza ci się wpadać na takie pomysły, jak wydany w zeszłym roku projekt Suchoty z nagranymi odgłosami zmywarki?
Suchoty to był rodzaj żartu, który z perspektywy czasu został trochę zapomniany. Mam tego pełną świadomość, że jesteśmy tym labelem, który wydał zmywarkę na kasecie. Ale przede wszystkim chodziło o to, że w ubiegłym roku pod Pałacem Kultury odbywał się mocno rozdmuchany Record Store Day, organizowany przez ekipę Weekendera. Zawsze przy okazji RSD mam wątpliwości natury etycznej, z perspektywy bardziej kolekcjonera płyt, niż ich wydawcy, że bardzo często wydaje się wtedy jakieś totalne gówna tylko i wyłącznie po to, żeby to się sprzedało. Wiesz o co chodzi - jest święto płyt, będą jakieś targi na całym świecie, więc przyjdą ludzie i to kupią. A ta zmywarka była eksperymentem, czy jeżeli wydamy coś z okazji RSD i jeżeli dorobimy do tego jakąś ideologię i będzie to ładnie wydane w limitowanym nakładzie, to czy ludzie tak czy siak to kupią, bo to przecież RSD, więc dużo łatwiej jest coś sprzedać. No i chyba miałem rację, bo mimo że nakład był skromny (30 sztuk), to wszystko wyprzedało się niemalże na pniu. To po prostu nagranie z dyktafonu włożonego do zmywarki, a ludzie z jakiegoś powodu postanowili wydać na to 20 złotych.

Projekt Mazut, który współtworzysz z Pawłem Starcem eksploruje za to całkiem ciekawe przestrzenie. To jak? Zagracie na Unsoundzie (śmiech)?
Jeżeli nas zaproszą, to zagramy z radością (śmiech). Mam świadomość tego, że w pewnym momencie, przez moje trollskie fascynacje i dużo wolnego czasu, w związku z Fryderykami wybuchła awantura związana z Mazutem, która była trochę poza moim zasięgiem i nie była w żaden sposób planowana. Więc może wydawać się, że mam jakieś parcie, ale Mazut istniał przez trzy lata zupełnie bez prób. Z Pawłem, z którym znam się kupę lat rozmawialiśmy, że fajnie byłoby założyć zespół tak samo, jak rozmawialiśmy kiedyś o starcie labelu. Kiedy słuchasz i wydajesz bardzo dużo muzyki, to w pewnym momencie zaczynasz sam w tym dłubać. I założyliśmy zespół, zaczęło nam się to podobać i jakoś się to kręci, a tak naprawdę, korzystając z tego, że mam własny label, to wolę to wydawać u siebie, żeby mieć nad tym pełną kontrolę, niż wydawać to gdzie indziej. To jest czysty pragmatyzm.

Wracając do twojej pracy wydawniczej, to gdyby pojawiła się propozycja pracy z jakiejś naprawdę dużej wytwórni majorsowej, to byłbyś w stanie poświęcić się tej wytwórni, łącząc to z dalszym prowadzeniem BDTA?
Jestem bardzo związany z wytwórnią, którą prowadzę. Od początku to było moje dzieło i moja ciężka praca. Nie jest to jakoś specjalnie skromne, ale wydaje mi się, że przez te kilka lat działalności po własną marką i jeszcze dłuższy okres funkcjonowania w branży płytowej, wyrobiłem sobie jakąś umiarkowaną "pozycję". Jasne, że cały czas mówimy o gościach, którzy grają w Eufemii dla pięćdziesięciu osób, ale trudno byłoby mi się z tym rozstać. Tak samo, jak trudno jest mi wprowadzić w ten świat moją dziewczynę, która pomaga mi w bardzo wielu kwestiach, a związaliśmy się już po tym, kiedy label powstał. Często pytam ją o zdanie, ale ze smutkiem zauważam, że tak czy siak nie zawsze z tym zdaniem się finalnie liczę. Także mimo że działamy we dwójkę, to ja cały czas dominuję w tym labelu. Więc nie do końca wyobrażam sobie sytuację, w której miałbym znajdować fajnych artystów i oddawać ich komuś innemu.

No tak, chociaż siłą rzeczy, zgodnie z linią BDTA, znajdujesz artystów, którym często nie po drodze z wielkimi wytwórniami…
Tak, to jest po prostu taki gatunek i takie środowisko. Przykładem może tu być Micromelancolié, który nie jest szeroko znanym projektem i przez wiele lat wydawał na zachodzie tylko w niewielkich oficynach, takich jak moja. Podesłał do mnie materiał, wydałem mu CDRa, który się nawet nieźle rozszedł, zyskał rozpoznawalność w środowisku ambientowo – eksperymentalnym, no i teraz wydaje swoją muzykę w Zoharum, Monotype, czyli dwóch "największych" firmach jeśli chodzi o klimaty eksperymentalne. Gra też całą masę koncertów, jest zapraszany na niszowe festiwale. To było jego pierwsze wydawnictwo w Polsce i na coś mu się to przełożyło. Więc i tak się zdarza. Ale wiadomo, że to nie będzie od razu Woodstock i komercyjny sukces, bo mówimy cały czas o muzyce niszowej.

To środowisko jest jak mówisz małe, ciasne, ale chyba widać w nim fajne wsparcie pomiędzy ludźmi w nim funkcjonującymi, jest w nim dużo życzliwości…
Dokładnie. Tak jak w moim przypadku, kiedy skupiam się głównie na niskonakładowych kasetach i CDRach, to w samej Warszawie masz Wounded Knife, Jasień, Pawlacz Perski, Sangoplasmo, Pointless Geometry. Są labele, które poruszają się w tym samym kręgu zainteresowań i od strony wydawniczej i muzycznej, ale współpracujemy ze sobą, spotykamy się towarzysko, nie ma między nami żadnej rywalizacji, czy ciśnienia.

To nie jest też świat, w którym jest sens ze sobą konkurować. Często artyści, których wydajemy, współpracują ze sobą, występują wspólnie w tych samych miejscach i jeśli przytniesz w chuja, to to się szybko rozleci. Nie oszukując się, stawka nie jest tu na tyle duża, żeby był sens ze sobą konkurować. Największym osiągnięciem w tej skali jest recenzja na blogu Bartka Chacińskiego, a największym sukcesem - wyprzedanie tytułu w dwa tygodnie a nie trzy miesiące. Robienie sobie koło dupy w tej perspektywie nie ma więc najmniejszego sensu.