FYI.

This story is over 5 years old.

Wywiady

Hatti Vatti: grenlandzka scena rapowa, islandzki Atlantyk i japońskie festiwale

"Niedawno jednak przestałem mieć odniesienie do kogokolwiek i trudno mi znaleźć takiego muzyka, którym się fascynuję i chciałbym brzmieć tak samo jak on".

Zdjęcie Paweł Zanio

Jest świeżo po wydaniu winylowej epki z Lady Katee, a w planach na najbliższe godziny ma jeszcze z dwa tuziny innych projektów. Może i delikatnie niepocieszonego po tym, jak w wietnamskiej knajpie nie spakowali mu na wynos opłaconych sajgonek, ale udało nam się złapać na dłuższą i niezwykle ciekawą rozmowę Piotra Kalińskiego, znanego szerzej na elektronicznej scenie jako Hatti Vatti.

Reklama

Czytaj wywiad poniżej.

Zdjęcie Alżbeta Kopecka

Noisey: Twoi słuchacze nadążają za tobą?
Hatti Vatti: W jakim sensie?

Czy są w stanie połapać się w mnogości projektów, w które jesteś uwikłany?
Z racji tego, że pochodzę z basowego, drum’n’bassowego oraz dubowego środowiska z Trójmiasta, nigdy nie miałem sprecyzowanego słuchacza. Moja muzyka dociera nawet do publiczności słuchającej rapu, jak i fanów wszelkiej innej muzyki, więc trudno mi stwierdzić, kto z automatu staje się odbiorcą każdego mojego utworu - w ostatnim roku wydawałem w BDTA, ale moja muzyka była też dystrybuowana przez Warnera…

Bardzo się cieszę natomiast, jeżeli ktoś nie nadąża za tym, co robię, ponieważ moje projekty są mocno zróżnicowane i nie traktuję ich jako jednego bytu. Podobne do siebie są właściwie tylko Hatti Vatti i HV/Noon (bo to po prostu duet Hatti Vatti & Noon). Nanook of The North z kolei, które współtworzę ze Stefanem Wesołowskim, czy Ffrancis, czyli duet z Misią Furtak, do którego teraz i tutaj za ścianą są nagrywane wokale, to zupełnie odrębne byty i muzycznie i personalnie. Dotykają zupełnie innego spektrum moich fascynacji i podejrzewam, że mogą trafić do zupełnie odmiennych odbiorców.

To zaangażowanie w tyle różnych inicjatyw spowodowało upadek twojej punkowej kapeli Gówno?
Nie - przygoda z Gównem była bardzo fajna, ale po prostu się wypaliła. Graliśmy od 2009 roku przez sześć kolejnych lat. Wydaliśmy dwie płyty, a trzecia jest gotowa i być może ukaże się "pośmiertnie". Spędziliśmy z chłopakami świetny czas, zjechaliśmy chyba ze sto koncertów, byliśmy na wielu festiwalach i nadal bardzo się lubimy towarzysko, natomiast nie mamy specjalnie nic więcej do powiedzenia w kwestii muzyki. Każdy z nas zajął się swoimi rzeczami - ja mam ich kilka, Adam Witkowski i Maciek Salomon mają zespół Nagrobki, Marcin Bober - swoje solowe projekty, a nasz perkusista Tomasz Pawluczuk prężnie działa z zespołem Trupa Trupa. Wszystkie te twory wymagają całkowitego poświęcenia, a Gówno pozostaje po prostu takim efemerycznym, przyjacielskim tworem, który może jeszcze kiedyś gdzieś wystąpi, jak będzie miał na to czas i ochotę.

Reklama

Wasza płyta z 2009 roku nosiła wdzięczny tytuł "To nie jest k***a Pink Floyd". Odwróćmy teraz ten schemat - Hatti Vatti w 2016 roku to…?
Nadal nie Pink Floyd (śmiech), choć ostatnio kupiłem taki mikser z lat 60., na którym Pink Floyd zrealizowali ponoć swoje pierwsze nagrania. Zresztą, uważam, że ich debiutancka płyta, jeszcze z Sydem Barettem w składzie, jest bardzo interesująca. Kolejne już niekoniecznie… Ten tytuł natomiast wziął się z tekstu, który palnąłem na sesji nagraniowej, gdy dopieszczaliśmy brzmienie i wyłapywaliśmy błędy nagraniowe, aż w końcu powiedziałem: "chłopaki, to nie jest, k***a, Pink Floyd, to nie musi brzmieć niewiadomo jak. Po prostu zróbmy to tak jak umiemy i czujemy i będzie dobrze".

Nie musi brzmieć jak Pink Floyd, czyli: nie musi brzmieć aż tak czysto…
…tak czysto i żeby to brzmienie nie było przeprodukowane. Ten album miał być po prostu słuchalnie brzmiącym zapisem czasu i miejsca. Do dzisiaj tak jest, że stricte brzmieniowe rzeczy robię po swojemu, często wbrew przyjętym zasadom.

W jednym z wywiadów powiedziałeś jednak, że masz obsesję na punkcie równego, harmonijnego brzmienia.
Chodziło mi raczej o techniczne aspekty, takie jak chociażby kompresja - bo jeśli chodzi o równanie do siatki, to tę obsesję miałem nawet za czasów Gówna, często zostając w studio po sesji i przestawiając na komputerze małe niedociągnięcia. Potrafiłem poprawiać perkusję, żeby uderzenie werbla pasowało idealnie w punkt, choć jest przecież całkowicie naturalne, że grając szybko, można się o ułamek milisekundy pospieszyć lub spóźnić. Chłopaki śmiali się ze mnie, że jestem chodzącą kwantyzacją.

Reklama

Zakończmy jeszcze ten wątek, do jakich rejonów muzycznych jest ci najbliżej w roku 2016.
Od pewnego czasu bardzo bliskie mi są brzmienia kojarzące się z latami 80. - jestem fanem miękkich, ciepło brzmiących syntezatorów. Niedawno jednak przestałem mieć odniesienie do kogokolwiek i trudno mi znaleźć takiego muzyka, którym się fascynuję i chciałbym brzmieć tak samo jak on. Straciłem po prostu wiedzę na temat tego, co się aktualnie wydaje i czego ludzie słuchają, bo nie starcza mi doby na to. Bardzo mi się podobały natomiast ostatnie płyty z wytwórni Erased Tapes, która ma w swoim katalogu właśnie syntezatorowe, ale zarazem też neoklasyczne produkcje. Dwie ostatnie płyty Rival Consoles są świetne, lubię także LP Floating Points - super sprawa. Brudne syntezatory, nie do końca komputerowy dźwięk, żywe instrumenty - po części to również mój obecny kierunek. W domu natomiast najczęściej słucham neoklasyki i muzyki afrykańskiej. Ostatnio nie mogę się uwolnić od nowego albumu pianistki Katarzyny Borek oraz starej płyty pochodzącego z Mali Ali Farka.

Który z projektów pochłania cię w tej chwili najmocniej?
Dwa tygodnie temu na Grenlandii skończyłem nagrania i mix Nanook of The North, który realizowaliśmy ze Stefanem Wesołowskim w studio Radia Gdańsk i w studiu Ólafura Arnaldsa w Reykjavíku - było z tym dużo pracy, bo przygotowujemy się też do grania live; na razie mieliśmy tylko rozbiegowy set w Boiler Roomie. Wykańczamy też Ffrancis, jesteśmy w trakcie drugiego dnia nagrywek wokali na płytę. W U Know Me wychodziły, wychodzą i będą wychodzić też remiksy mojego autorstwa, a wkrótce ukaże się, być może zaskakująca dla wielu słuchaczy, współpraca z moim ulubionym raperem w Polsce - Hadesem. Przede wszystkim jednak pracuję nad dłuższą formą od siebie - w pełni solową, bez żadnych gości. Muzyką zajmuję się od rana do wieczora, to jest pełen etat.

Reklama

Wychodzi na to, że wszystkie te rzeczy traktujesz na równi - nie ma mniej lub bardziej ważnych.
Nigdy nie robiłem takich rozróżnień. Wiadomo, że najbliższym mi projektem jest mój własny - czyli HV - bo tworzę go… ja (śmiech), ale z materiału nagranego ze Stefanem też jestem bardzo zadowolony; podobnie jest zresztą z tym, co przygotowaliśmy już ponad rok temu z Misią Furtak. W maju damy nawet - choć to nie jest zespół koncertowy - dwa występy jako Ffrancis. Na specjalnym koncercie pojawi się też jednorazowo HV/NOON, natomiast jesienią ruszam w trasę Hatti Vatti solo i w pełni skupiam się na tym projekcie.

Zbierając do kupy: ile rzeczy wyjdzie od ciebie jeszcze w tym roku?
(chwila zastanowienia) Jeśli chodzi o dłuższe formy, to na pewno jedna.

Mówisz o dłuższych formach, podczas gdy większość twoich dotychczasowych wydawnictw to single i EP-ki. W jakiej formule lepiej się czujesz?
Zdecydowanie wolę albumy lub przynajmniej mini-albumy czy wydłużone EP-ki; tak, żeby móc bez pośpiechu opowiedzieć dłuższą historię. W założeniach Hatti Vatti nie było nigdy tworzenia jakichś bangerów czy hiciorów do klubu czy radia - to jest specyficzna muzyka, nastawiona na intymny i wymagający skupienia kontakt ze słuchaczem.

Czemu zatem do tej pory wydałeś tylko jeden długogrający album?
Raz, że w basowo-drum’n’bassowym środowisku wydawanie singli i EP-ek jest na porządku dziennym, stąd też piętnaście takich winyli w moim dorobku, a dwa na wielu dotychczasowych singlach poruszałem się po zupełnie nowych terytoriach muzycznych i nie czułem się po prostu na tyle mocny, żeby zrobić z nich coś większego. "Worship Nothing" z 2014 roku też było zresztą czymś innym w katalogu wytwórni New Moon Recordings i istniało spore ryzyko, że to będzie chybiony strzał, ale płyta sprzedała się całkiem dobrze…

Reklama

…do tego stopnia, że zastanawiasz się nad jej reedycją.
Tak, myślimy nad tym. Ustalenia były takie, że ten debiut wychodzi tylko na winylu w limitowanej edycji i nigdy nie będzie dotłaczany. No i kilka miesięcy od premiery cały nakład się rozszedł. Od jakiegoś czasu dostaję bardzo dużo pytań o tę płytę i zastanawiam się, na ile bycie słownym jest ważniejsze od tego, że ludzie chcą ten materiał kupić, a nie mieli okazji zrobić tego wcześniej… Zobaczymy, być może wypuścimy to po prostu w innej wersji - tak, żeby osoby, które kupiły pierwsze wydanie, czuły się w pewien sposób wyróżnione. To dla mnie bardzo ważne, żeby być uczciwym wobec swoich słuchaczy, którzy przecież inwestują w te nagrania własne pieniądze. Szanuję to.

Jak wygląda u ciebie sytuacja z wytwórniami? Niemal każdy twój krążek wyszedł w innym labelu.
Współpracowałem swego czasu z bardzo wieloma ludźmi, więc często pojawiały się jakieś propozycje wydawnicze. Tych labeli było rzeczywiście sporo, natomiast przez jakiś czas dość mocno działałem z wytwórniami New Moon oraz Absys. W tej drugiej dopiero co wyszła moja 10" nagrana z Lady Katee, która jest poniekąd honorowym członkiem Hatti Vatti - bardzo często gram koncerty właśnie z Katee na wokalu. Okazjonalnie współpracuję także z U Know Me, ale obecnie moją główną wytwórnią jest MOST, czyli nowy sublabel PROSTO., skupiający się na polskiej elektronice.

Właśnie, jak wspominasz wyjazd, na którym powstała premierowa kompilacja pod szyldem tej wytwórni?
Wyjazd super - towarzysko nawet bardzo (śmiech). Szkice wszystkich numerów na tę płytę powstały właśnie tam, we wsi Szumin. Na tej składance jest bardzo dużo house’u, który nie do końca jest moim światem, ale uwielbiam na przykład to, co robią Eltron John albo The Phantom wraz z Ptakami. Tak czy inaczej, "The Beginning" jest tylko jedną z twarzy kierunków muzycznych, który MOST będzie eksplorował - znam trochę nowych nagrań i one w wielu aspektach mocno różnią się od skądinąd świetnej pierwszej kompilacji.

Reklama

Ustaliliśmy już, że robisz wiele rzeczy, ale z tymi wieloma rzeczami jeździsz jeszcze w wiele różnych miejsc. Jakie wrażenia po dwóch kwietniowych tygodniach w Grenlandii?
Wrażenia totalne! Przez kolejny tydzień w Polsce nie mogłem dojść do siebie - tym bardziej, że na Grenlandię poleciałem prosto z Tallinn Music Week w Estonii. To miejsce jest tak niesamowite, tak odseparowane, tamtejsza przyroda tak oszałamiająca i dzika… Ludzie tworzą bardzo ciekawą i bardzo oryginalną kulturę, sam ich wygląd jest niemożliwie oryginalny. Cała grenlandzka rzeczywistość jest, w pozytywnym znaczeniu, szokująca. Samo to, że przez cały ten czas byłem właściwie odcięty od internetu, było ciekawym doświadczeniem. Mój pobyt wydłużył się o trzy dni, ponieważ samolot nie chciał odlecieć z lotniska, którego sala odlotów jest wielkości… dużego mieszkania - to tak na marginesie.

Na Grenlandii znalazłem się z okazji festiwalu Arctic Sounds, który odbywa się co roku w Sisimiut - drugim co do wielkości tamtejszym mieście, zamieszkanym przez… pięć tysięcy osób. Po kilku dniach kojarzyłem ludzi na ulicach - z panią z poczty chociażby znaliśmy się już na "cześć" - klimat rodem z "Przystanku Alaska". Niesamowitym przeżyciem było poznanie lokalnych muzyków - chociażby przedstawicieli grenlandzkiej sceny rapowej, inuickich śpiewaczy tradycyjnych czy duńskich producentów techno. Od tego miszmaszu można było dostać pomieszania zmysłów.

Reklama

Co więcej, okazało się, że w miejscowej szkole było studio nagraniowe, które stworzono, żeby dzieciaki miały możliwość robić coś dla siebie, bo, umówmy się, tamtejsza rzeczywistość może się szybko znudzić. Z hermetycznego Sisimiut nie ma żadnej drogi na zewnątrz - stamtąd nie da się wyjechać samochodem, co może powodować pewne problemy natury społecznej. W każdym razie, poprosiłem o klucze do tego studia i - ku mojej radości - dostałem klucze do… całej szkoły gdzie się ono znajdowało, więc mogłem chodzić tam o każdej porze dnia i nocy. W tym studio nagrywałem grenlandzkich i kanadyjskich muzyków inuickiego pochodzenia i kończyłem materiał Nanook of the North, który - nomen omen - jest o Arktyce właśnie.

Zdjęcie Jan Volejníček

Przy wcześniejszych płytach podkreślałeś, że miejsca, w których wówczas przebywałeś, mocno wpływały na finalne brzmienie…
…i nic się w tej materii nie zmieniło. Parę utworów na płytę Nanook of The North powstało pod wpływem patrzenia się przez okno w studio w Reykjavíku, przez które było widać Atlantyk i wielką górę Esja po drugiej stronie. Szczególnie w czasie burzy śnieżnej zrobiło to na mnie piorunujące wrażenie i klimat tego miejsca bardzo się nam - mi i Stefanowi - udzielił. Rzeczy, nad którymi obecnie pracuję, staram się utrzymać w polskim duchu. Chodzi mi o konkretne brzmienia instrumentów, melodie czy korzystanie z polskich sampli. Trzymam się jakiegoś polskiego soundu - czymkolwiek on jest. Materiał, nad którym obecnie pracuję, będzie w dużej mierze o Warszawie.

Któryś z wyjazdów szczególnie jeszcze ci zapadł w pamięć?
W zeszłym roku byliśmy z Misią z Ffrancis w Japonii - to było bardzo fajne doświadczenie, które zaowocowało tym, ze wracamy tam w czerwcu na trasę z U Know Me. Zaczynamy od before-party w warszawskim Syrenim Śpiewie, a później na dwa tygodnie lecimy do Japonii w składzie: Groh, który będzie grał sety z polskich winyli, ja z Lady Katee oraz Rysy z Justyną Święs. Trochę tych koncertów zagramy; nad niektórymi wciąż jeszcze pracujemy. Największą imprezą będzie festiwal Shimokitazawa Sound Cruising w Tokio, który odbędzie się 28 maja.

Tak naprawdę jednak każda podróż jest na swój sposób wyjątkowa. Bardzo lubię jeździć i cieszy mnie, że robiąc to, co robię, mogę realizować moje dwie największe pasje, czyli muzykę i podróże. Bardzo miło wspominam chociażby niedawne wizyty w Szwajcarii czy w Czechach, gdzie okazało się, że mam nawet jakiś fanbase, ale tak samo lubię odwiedzać jakieś najmniejsze miejscowości w Polsce. Zawsze wzbudza to we mnie określone, pozytywne emocje.

Twoja twórczość dociera zagranicę nie tylko przy okazji koncertów.
Większość moich projektów wychodziła w mikronakładach rzędu 350-1000 sztuk i nie będę oszukiwał, że Hatti Vatti cieszy się jakąś ogromną popularnością poza Polską, ale czasami jestem zaskoczony, gdzie ta muzyka potrafi dotrzeć. Choćby po statystkach na Facebooku widzę, że około 20-30 procent moich odbiorców pochodzi z innych państw, ale co do zasady - ten projekt dociera zagranicą głównie do diggerów i środowiska związanego ze sceną post-drum’n’bassową.

Co ciekawe, ze względu chociażby na moje powiązania ze sceną z Manchesteru i wspólne nagrania między innymi z Synkro, ludzie często myślą, że pochodzę z Anglii… Jakkolwiek by nie było, to Polska jest miejscem, gdzie robię muzykę i gdzie jest większość słuchaczy tej muzyki.

Powiedz na koniec, jak się zapatrujesz na obecną kondycję polskiej sceny elektronicznej? Takie kompilacyjne projekty jak pierwsza płyta spod szyldu MOST czy wcześniej Flirtini sygnalizują, że zainteresowanie jest coraz większe - ale chyba również to, że poziom jest coraz wyższy?
Zdecydowanie - i bardzo mnie to cieszy. Pamiętam naszą elektronikę z czasów, kiedy zaczynałem się nią zajmować z dziesięć lat temu. W Polsce było bardzo mało osób, które w ogóle robiły taką muzykę, a osób, które robiły ją na wysokim poziomie, było jeszcze mniej… Obecnie scena się rozwija i obserwujemy prawdziwy wysyp świetnej jakościowo elektroniki - bardziej komercyjnej, mniej komercyjnej czy zupełnie niszowej. Czekam na festiwal, który zajmie się tylko polską elektroniką. Naprawdę jest co pokazywać: od drum’n’bassu przez footwork i ambient po techno.