FYI.

This story is over 5 years old.

Recenzje

Zeus - Winda na 5.

Album? Nieeee, to na epce Zeus gromi i spopiela.

Piąta solowa płyta łódzkiego emce podzieliła fanów. Czy to kwestia nadmiernej "macklemoryzacji" artysty, czy może ustawienie następczyni "Zeus. Nie żyje" w tak mocnej opozycji do ozłoconej poprzedniczki? To wszystko temat na odrębny tekst. Tu chciałbym się skupić na wydarzeniu towarzyszącym, dołączanej do limitowanej edycji albumu epce "Winda na 5". Bo to niepozorne wydawnictwo schowane w skromnym eco-packu nie krzyczy może z tytułu, że "Jest super", ale cóż, właśnie takie jest.

Reklama

Nie dajcie się zwieść tym, że jeżeli coś jest "przy okazji", musi od razu nie być warte uwagi. Przykłady? Chociażby bardzo udane "Clint Eastwóód EP - z przymrużeniem oka" dołączane do debiutu Kuby Knapa. Albo tajemniczy, nieopisany krążek towarzyszący "Tylko dla dorosłych" O.S.T.R.-a. Ba, zdarzało się nawet, że suplement przewyższał produkt właściwy. Nie brak osób, które ponad "Mefistotedesa" Tedego postawią dołączony do niego drugi album - "Odkupienie". Warto też odnieść się do "Renegotiations" Black Eyed Peas. Dziesięć miesięcy po wydaniu komercyjnego "Monkey Business" grupa przygotowała prezent dla starych fanów, z pełnokrwistymi bitami i bardziej esencjonalną nawijką. Zeus nie kazał tyle czekać, ale nie da się ukryć, że "Winda…" jest odpoczynkiem od plastikowości "Zeus. Jest Super" i nagrodą pocieszenia dla tych niezdolnych do zaakceptowania nowego otwarcia.

Sam raper uprzedza, że to retrospekcja i że materiał nie oddaje jego obecnych poglądów. Na podobne "zabezpieczenie" zdecydował się kiedyś Pezet na dekadenckiej "Muzyce Rozrywkowej" i , trochę paradoksalnie, dał album, który mocno wspomógł rozwój "nowej szkoły" w polskim rapie. Tu żadnego przecierania szlaków być nie może, za to Zeus jest taki jaki potrafił być na "Nie żyje", jadowity, zgorzkniały, nie oglądający się na nic, ani na nikogo. Nawet najwięksi miłośnicy pouczających utworów z chórem dziecięcym czy przesłodzonych odwołań do japońskiej popkultury, czyli apologeci zeusowej ewolucji, przyznać muszą, że to taki Zet robi największe wrażenie. Wchodzące z dźwiękami organów "ePMd" to kanonada słownych pocisków podbitych fanfarami i ciężkimi twardymi, bębnami. Testosteronowe flow niesie tyle dobrych wersów, że nie wiadomo które cytować. Może wiele wyjaśniające "Zet - od lat mam ewidentnie zaburzenia. / W bagnie pobiłem rekord zanurzenia, / po czym jak zrobiłem show na wyspie zagubienia. / Dla ciebie nawet słowo jest nie do odmienienia?". Albo po prostu bezczelne - "Spłaciłem długi w podziemiu, nie wiedząc co to znaczy / Patrząc na wasze standardy czekam na zwrot nadpłaty" czy "Byliście poszczani bo gdzieś byliście puszczani, / gdy ktoś dziś po mnie puszcza was, to jest puszczanie z torbami".

"Loki Balboa" może brzmieć jakby ktoś zaseplenił, ale uwierzcie, tak jak w bicie nieprzypadkowo zbito dudniący werbel z anielskim chórem, tak w tytule nie na darmo niezłomny, amerykański bokser spotyka się ze złym nordyckiem bogiem ognia zdolnym tworzyć prawdziwe potwory. Trzeba usłyszeć jak Zeus dzieli słowa i bawi się głosem rapując "Jak sam samuraj / ciach, mój haj natural / jestem delikatny jak kwiat sakura", by warcząc wyrzucić z siebie "wypierdalam stąd, sam zamulaj". Gdy raper się śmieje, słuchacz się niepokoi, taka to jest mieszanka determinacji i nieprzewidywalności. Druga część "Hipotermii" nie jest studium depresji, raczej rozczarowania. Rzęzi samplowana gitara, tną cuty, a gospodarz rozlicza się ze sceną." Tu z lojalnością jest jak z lojalną Jolą / im dłużej o tym gadają, tym bardziej się w tym pierdolą" - stwierdza raper. "Jedni stawiają na fair play, drudzy na airplay / rzygać się chce, więc zmieniam stację, kiedy krzyczą: Mayday!". No właśnie, czy patetyczne, plastycznie opowiadane "Wciąż mam dla Ciebie miłość" nie traktuje aby o trudnej, wyniszczającej relacji z muzyką? Zastanówcie się sami, a wcześniej spróbujcie nadążyć za ultraszybkim nawijaniem w remiksie "Solo za garażami", gdzie producenci odchodzą od typowego najntisowego bangera w stronę mrocznego ambientu, a raper żongluje świątecznymi rekwizytami i seksualnymi aluzjami we frapujący sposób.

Nawet jeśli producentom z No Name Full of Fame brakuje jeszcze mięsistości, brudu i wyczucia, które ma Soulpete bądź Siwers, a w odwołaniu do klasycznego hh nie ma tak silnego, własnego rysu jak u The Returners, to to w ogóle nie przeszkadza. Głównie dlatego, że Zeus przez pięć numerów udowadnia jak kompletnym jest emce łącząc warsztatową supremację i różne pomysły na flow ze świetnym piórem. Kiedy jest tak dysponowany nie ma na niego mocnego, i tylko głupio mi przyznać, że jako słuchacz, chciałbym żeby jak najdłużej był wściekły, rozdarty i nieszczęśliwy, skoro taki stan pozwala mu nagrywać takie rzeczy. Pierwsze wydawnictwo w historii polskiego rapu co do którego mam pewność, że chciałbym, żeby było dwa razy dłuższe.