FYI.

This story is over 5 years old.

Film

​Pogódź się z tym: „Gwiezdne wojny” to słaby film

Dzisiaj światowy dzień Gwiezdnych Wojen. Dlaczego tak bardzo kochamy serię, która – prawdę mówiąc – jest słaba?

Dziś wielki dzień dla fanów tej serii – ale szczerze mówiąc nie znam zbyt wielu osób, które nie należą do fanów filmu. Filmu, który – trzeba wreszcie powiedzieć to głośno – nie jest zbyt dobry. Zbiorowy onanizm nad Gwiezdnymi Wojnami to niesamowity, religijny wręcz fenomen.

Być może właśnie mnie znienawidziłeś. Ale wiedz jedno – jestem czymś w rodzaju ultrasa Star Wars. Oglądałem te filmy dziesiątki razy, grałem nawet w najgorsze gry wideo z uniwersum (Rebel Assault II? Yoda Stories? Masters of Teras Kasi? – tak, byłem tam), na mojej ścianie przez cały czas wisi kalendarz adwentowy z postaciami z GW (kiedyś wygrałem go w bingo w jednym angielskim pubie), mam nawet na koncie dwumiesięczną kampanię w planszówkę Imperial Assault. Także uwierz mi – nie jestem jednym z tych pretensjonalnych krytyków po filmoznawstwie w Krakowie, który każdy film chcieliby porównywać do Pasoliniego. Kurwa, zacząłem nawet jeść czipsy w podstawówce tylko dlatego, że dodawano do nich kapsle z postaciami z GW. Ale do rzeczy.

Reklama

Obejrzyj nasz dokument o turbofanach „Magic, the Gathering".

Zgodzę się, że stara trylogia miała w sobie coś nowatorskiego – rozmach w aranżacji kosmicznych bitew czy zaludnianiu galaktyki mniej lub bardziej dziwacznymi stworami (które potrafiły jakoś ze sobą koegzystować) – przynajmniej w kinie stanowiło to pewien kamień milowy. Klimat galaktycznych miejscówek czy kilka ikonicznych scen (Luke spoglądający na dwa słońca nad Tatooine, walka ojca z synem, bitwa o Endor…) do dziś elektryzuje. Ale jednak oglądane chłodnym okiem, okazują się też kupą kiepskiego aktorstwa, przewidywalnych wątków (Leia i Solo to chyba najsztywniejsza historia romantyczna wszech czasów), serowych momentów i irytujących drugo- i trzecioplanowych postaci, których Jar Jar Binks był godnym następcą.

O ile epizod IV, V i VI miały w sobie to magiczne coś, to o reszcie franczyzy, która niczym nowotwór obrosła historię trudno powiedzieć coś podobnego. I nie, nie mam zamiaru punktować tu grzechów Mrocznego Widma – o tym napisano już terabajty tekstu. Mam na myśli tzw. Expanded Universe, czyli osadzone w uniwersum SW historie, tworzone często przez poślednich rzemieślników. Doskonale pamiętam, jak otrzymałem w prezencie gwiazdkowym swoją pierwszą książkę z gwiezdnowojennego świata. Niestety, wyparłem ze świadomości jej tytuł – ale toporna historia, gówniane tłumaczenie i brak czegokolwiek interesującego sprawiła, że nie sięgnąłem już potem po żadną inną, a lektura Ani z Zielonego Wzgórza, którą miałem przeczytać do szkoły, wydawała się całkiem znośnym zajęciem.

Reklama

Ilustracja: Ripped-ntripps

Komiksy były jeszcze gorsze. Może miałem wyjątkowego pecha, ale dość szybko trafiłem na historię pod tytułem Skippy, robot Jedi. Pamiętacie tę scenę w Nowej nadziei, kiedy Luke i jego wujek kupują droidy? Jeden z nich psuje się zaraz po zakupie, dzięki czemu Skywalker wchodzi w posiadanie R2-D2 i nagrania, które rozpoczyna całą historię. Cudowny przypadek? Otóż nie! Droid, którego wybiera Luke tak naprawdę opanował wykorzystanie mocy i postanowił pomóc Luke'owi w uratowaniu galaktyki – jednak wiedząc, że nagranie musi dotrzeć do naszego bohatera, postanowił (używając mocy) przeciążyć swoje systemy i w ten sposób skierować historię na właściwy tor. Brzmi potwornie? Teraz wiesz, o czym mówię.

To wszystko nic przy soundtracku do gry „Force Commander".

W przeciwieństwie do milionów fanów, nie płakałem więc, kiedy Disney postanowił jednym ruchem wyrzucić całe Expanded Universe do kosza. Oczywiście, ofiarą tego ruchu padło kilka znakomitych historii (np. tę z osławionej gry RPG Knights of the Old Republic), ale na zawsze wymazano też horrendalne zbrodnie na guście, takie jak Star Wars Holiday Special, w którym obserwujemy, jak rodzina Chewbaki spędza święta Bożego Narodzenia.

Czy powinniśmy jednak osądzać Star Wars na podstawie tych dodatkowych produkcji? Tak. Stara seria zawiera pierworodny grzech, który zintensyfikował się w epigońskich odgałęzieniach. Infantylne wstawki (C3PO, Ewoki, te rzeczy) zmieszane z brakiem autodystansu (ach, ta wszechogarniająca podniosłość, mesjanizm, militarny konflikt w tle) musiały z jednej przerodzić się w Jar Jara, pałeczki śmierci i robocika na piłce , a w kucowate rozkminki i krucjaty tru fanów z drugiej.


Dawno temu, w odległej galaktyce… polub nasz nowy fanpage VICE Polska


Mimo wszystko kupiłem bilet na premierę. Masochizm? Może. Ale Star Wars przeniknęło naszą kulturę tak bardzo, że spaja ją niczym religia czy mity w dawnych społeczeństwach. Kiedy myślę o bohaterze, który samotnie stawia czoła przytłaczającej rzeczywistości, nie myślę o Odyseuszu ani Chrystusie. Myślę o Luke'u Skywalkerze. Gwiezdne Wojny są dziś wszędzie, tak jak niegdyś wszędzie umieszczano wizerunki greckich herosów i bogów (zresztą sam Lucas mocno inspirował się mitologią i eposami). Jest coś znamiennego w tym, że marką zarządza teraz Disney – w końcu to ta sama korporacja stworzyła ekranizację Śpiącej Królewny, Króla Lwa czy Toy Story, czyli historie dla dzieci, które ukształtowały całe pokolenia. Gwiezdne Wojny to nic innego – bajka, historia o przezwyciężaniu słabości, dorastaniu i walce dobra ze złem, w której ten dobry staje się tym złym. Ludzkość potrzebuje takich bajek i mitów. Takie mity kształtują naszą świadomość i tożsamość. Co nie zmienia faktu, że Gwiezdne Wojny to jednak słaby film.