Moses Sumney - Aromanticism

FYI.

This story is over 5 years old.

Recenzje

Moses Sumney - Aromanticism

Jest sobie czarny chłopak imieniem Mojżesz, śpiewa melancholijne piosenki - po przypadkowym singlu łatwo zaszufladkować "Aromanticism" jako kolejne natchnione R&B, jedne z wielu na rynku. Nic bardziej mylnego.

Muzyka Sumneya jest oczywiście barwiona "na czarno", trudno żeby nie. Ale wbrew pozorom więcej tu Joanny Newsom niż Niny Simone. Więcej ambientu niż jazzu, i więcej delikatnego post-rocka niż rhytm and bluesa, czy to tego tradycyjnego, czy tego z przedrostkiem neo. Żaden tam klon Miguela, raczej ktoś, kto brzmi jak wynik eksperymentu genetycznego z komórek DNA pobranych od Samphy i Anohni.

"Nie jestem ciałem, ciało to nic innego jak tylko powłoka, jestem poza ciałem, ale cierpienie i tak jest suwerenem", śpiewa wokalista w pierwszym, po półminutowej sonatowej repryzie robiącej za intro, utworze na płycie, "Don't Bother Calling". Ta poważna, lekko pretensjonalna deklaracja nie stanowi jednak wstępu do depresyjnego zawodzenia. Przeciwnie - cierpienie u Sumneya nie oznacza od razu dramatu, ono funkcjonuje niezależnie, właśnie "suwerennie", jest nieodłączną składową naszej egzystencji, naturalną jak oddychanie, i nie ma co nadawać mu jakiegoś szczególnego znaczenia.

Reklama

"Aromanticism", jak wiele innych tekstów kultury, jest o samotności. Tyle że w zupełnie innym ujęciu niż to, do którego przyzwyczaiły nas muzyka, kino czy literatura. Samotność w popkulturze zazwyczaj łączy się ze złamanym sercem, porażką życiową, stratą, traumą, czymś ewidentnie koszmarnym. Społeczeństwo narzuca nam romantyczną miłość jako nadrzędną wartość; single nierzadko noszą stygmat "ułomnych", "niepełnych", pary - odwrotnie - są idealizowane, stawiane za wzór. Tymczasem u Sumneya samotność tudzież "niemiłość" jest naturalnym stanem rzeczy, samodzielnym wyborem, a nawet - rodzajem orientacji. Tytułowa "aromantyczność" nie jest jednakże tożsama z aseksualnością - artysta ma sporo do powiedzenia na temat doznań erotycznych. Na temat uczuć platonicznych zresztą też - z tym że oba te aspekty oddziela grubą kreską od fetyszyzowanej kulturowo miłości romantycznej.

Od kiedy Sumney zadebiutował przed trzema laty folkowo-soulową epką "Mid-City Island", gdzie w klimatach lo-fi wyśpiewywał przejmującym głosem na styku tenoru i falsetu abstrakcyjne teksty, dla wielu stało się jasne, że scena zyskała kolejnego oryginalnego nadwrażliwca o szerokim spektrum możliwości. I rzeczywiście, Sumney gdzieś tam pasuje zarówno do uniwersum Sufjana Stevensa czy Jamesa Blake'a - których supportował na koncertach - jak i Solange, z którą współpracował przy jej doskonałym ubiegłorocznym albumie "A Seat at the Table". Przede wszystkim jednak należy do tych artystów, którzy najlepiej czują się z samym sobą. Nie żeby było to wąskie grono, oczywiście - niemniej mało kto czyni z tego manifest artystyczny.

Reklama

Rzecz jasna, de nihilo nihil fit, i 27-letni dziś Sumney też jest jaki jest dlatego, że poniekad został uformowany przez doświadczenie izolacji. Przyszedł na świat w kalifornijskim San Bernardino, w rodzinie pastorów z Ghany. Kiedy miał 10 lat, rodzice zadecydowali o powrocie do Akry, by głosić słowo boże w tamtejszych kościołach. Jednak na czas szkoły średniej młody Sumney znów znalazł się w Stanach, wtedy też zaczął udzielać się w szkolnym chórze. W okresie studiów na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles dawał już samodzielne występy, akompaniując sobie na gitarze i klawiszach. Potem spędził jakiś czas w Londynie, zaś "Aromanticism" nagrywał w jeszcze bardziej melancholijnym Asheville, pośród gór i lasów Północnej Karoliny.

Jakkolwiek płyta powstawała głównie w samotni i przynosi bardzo intymne, głęboko osobiste brzmienie, Sumney nie zaklął swojego wyobcowania w dźwiękach zupełnie sam. Na pojedynczych sesjach pomagali mu m.in. obdarzony podobną wrażliwością Thundercat, producentka Paris Strother z zaprzyjaźnionego tria KING, Matt Otto z Majical Cloudz, Cam O'bi czy uznana harfistka Brandee Younger. W efekcie powstały zmysłowe, "rozmarzone", minimalistyczne piosenki o "niemiłości", choć zarazem pełne miłości - do muzyki.

"Czy ja się w ogóle liczę, jeśli moje serce jest bezczynne? Czy jestem stracony?", pyta artysta w "Doomed", pierwszym singlu z płyty. "Nie możemy być kochankami, ponieważ ja jestem inny", zauważa w "Quarrel", utworze o związku ludzi z różnych środowisk - co można odczytywać nie tylko w kontekście miłosnym, ale również w rasowo-klasowym. „Nie próbuję zaciągnąć cię do łóżka, wystarczy że zrobimy to w samochodzie" - żartobliwie ustanawia granice relacji w "Make Out in My Car". I nawet w tak bezceremonialnych linijkach nie traci klasy. Naprawdę - numer o bzykaniu się na tylnym siedzeniu auta może być elegancki, sprawdzone info.

Obcowanie z "Aromanticismem" to ciekawe doświadczenie, tak jak ciekawa jest każda próba transgresji, przełamania dominanty. Sumney bynajmniej nie neguje idei romantycznej miłości - on po prostu pyta (pyta, nie stwierdza autorytarnie - to ważne), czy czasem świat muzyki pop i świat w ogóle nie ma do zaoferowania nic więcej poza obligatoryjnym nakazem kochania, najlepiej bezwarunkowego i monogamicznego. Czy "niemiłość" musi od razu oznaczać egocentryzm, aspołeczność, bezuczuciowość jako taką? W czasach, kiedy romantyczne obrazki zakochanych par atakują nas zewsząd - czy to z ekranu kinowego, czy z teledysków, billboardów mijanych na ulicy albo z reklam proszku do prania - to prawdziwie rewolucyjne podejście.

Obserwujcie Noisey na Facebooku, Twitterze i Instagramie.