Zobacz jak reporterzy wojenni przygotowują się do bitwy

FYI.

This story is over 5 years old.

zdjęcia

Zobacz jak reporterzy wojenni przygotowują się do bitwy

Poszliśmy na wojskowe szkolenie dla dziennikarzy, by dowiedzieć się, jak zrobić sprawozdanie ze strefy walki i wyjść z niej w jednym kawałku
LL
zdjęcia: Lucien Lung
Jan Bogdaniuk
tłumaczenie Jan Bogdaniuk

Artykuł pierwotnie ukazał się na VICE France

To nie broni należy się bać" ‒ powiedział dowódca, spoglądając z góry na grupę 21 zmęczonych i, prawdę mówiąc, wystraszonych dziennikarzy. „Tylko idioty, który ją trzyma".

Nikt z nas nie odważyłby się podważyć jego słów w stanie, w jakim się znajdowaliśmy. Braliśmy udział w Programie Treningowym Świadomości dla Reporterów Wojennych, organizowanym przez francuskie Ministerstwo Obrony. Cały dzień spędziliśmy, maszerując po górach wokół Collioure, miejscowości we wschodnich Pirenejach. Nigdy w życiu nie musieliśmy się zdobyć na podobny wysiłek.

Reklama

Mieliśmy jednak ku temu dobry powód. Dzięki programowi dziennikarze mogą uzyskać wiedzę i umiejętności niezbędne do pracy w strefach konfliktu, w asyście sił zbrojnych bądź na własną rękę. Od początku projektu ponad 600 reporterów przeszło szkolenie z pierwszej pomocy (np. jak założyć opaskę uciskową lub opatrunek) i uczyło się od odznaczonych oficerów, jakich technik fizycznych i psychicznych użyć, by szybko i efektywnie reagować w chwilach nagłego, śmiertelnego zagrożenia.

Reporterzy w strefie wojny, uzbrojeni jedynie w dyktafon, aparat, kamizelkę kuloodporną i pomysł na artykuł, mogą stanowić poważne obciążenie dla wojska, z którym podróżują. Dokładniej mówiąc, jesteśmy ciężarem dla oficerów komunikacji, którzy mają za zadanie nas chronić. Badanie przeprowadzone przez Reporterów Bez Granic, organizację non-profit promującą wolną prasę, wykazało, że w 2016 roku w konfliktach zginęło 74 dziennikarzy. To o połowę mniej niż w 2015 roku. Na szczęście większość firm mediowych z chęcią (i pewnie z ulgą) wysyła swoich pracowników na szkolenia z wojskiem. Jednak wielu freelancerów musi z własnej kieszeni pokrywać koszty takiego niezbędnego i ratującego życie treningu.

Nie powinno dziwić, że gdy dotarliśmy na teren szkoleniowy, dość łatwo było odróżnić dziennikarzy (bladych, nieodpowiednio ubranych, o ciałach ukształtowanych przez piwo i zaniedbanie) od żołnierzy o rysach stwardniałych od spoglądania w oczy wrogowi. To właśnie ich czekało niełatwe zadanie: mieli zaledwie tydzień, by zmienić nas, kompletnie zagubionych pismaków bez formy w ludzi, którzy potrafią poruszać się po polu bitwy.

Reklama

Pierwszą noc spędziliśmy pod gwiazdami, na zimnym, mokrym asfalcie. Pobudka była o 5 rano, a po niej ćwiczenia, które podobno miały nas rozgrzać. Jednak podczas tej rozgrzewki zrobiłem więcej przysiadów, pompek i desek, niż przez cały rok. A gdyby tego było mało, racje żywnościowe też starały się ze wszystkich sił naprawić szkody, jakie w moim ciele latami wyrządzały trzy obiady na wynos tygodniowo.

Jednak zauważyłem, że wraz z bólem i wyrzeczeniami narastał też szacunek pomiędzy żołnierzami a reporterami. „Nie mógłbym robić tego, co wy" ‒ powiedział mi oficer wywiadu. Nie mógł zrozumieć, dlaczego z takim zapałem pchamy się w strefy walki bez broni i sami wystawiamy się jako łatwy cel.

Byłem zadziwiony poziomem skupienia i samokontroli u oficerów, którzy uczyli nas, jak mamy ocalić własną skórę. Pokazali nam, jak ważne są te dwie cechy, jeśli chcesz ujść z życiem w tak ciężkiej sytuacji.

Spędziliśmy ten tydzień, strzelając do celów, które nie mogły odpowiedzieć ogniem. Wiedzieliśmy, że nawet jeśli teraz mamy nieco większe szanse na przeżycie, nigdy nie będziemy mogli snuć bohaterskich historii z frontu tak jak nasi szkoleniowcy.

Ale przynajmniej, jak powiedział dowódca ostatniego dnia treningu, nie byliśmy już tak głupi, jak tydzień wcześniej. „Teraz stanowicie nieco mniej bolesny wrzód na dupie" ‒ rzucił nam na pożegnanie.