10 najważniejszych płyt: Gaba Kulka

FYI.

This story is over 5 years old.

10 najważniejszych płyt

10 najważniejszych płyt: Gaba Kulka

Czego ona może słuchać? - zastanawiałem się przed spotkaniem z Gabą.

O ile spodziewałem się w jej płytotece ukochanych albumów z popem i rockiem, to obecność w tym zestawieniu kabaretu, musicali i słuchowisk mocno mnie zaskoczyła. A to nie wszystkie muzyczne "guilty pleasures" naszej bohaterki!

Muzykę ma w genach. Będąc córką skrzypaczki i skrzypka wolała jednak pianino. I pewnie znają się tacy, którzy - słusznie! - stwierdzą, że w grze na tym instrumencie Gaba Kulka nie ma sobie dziś równych. Zwłaszcza na naszej scenie muzyki alternatywnej. No i jak śpiewa! Zawsze trochę z boku, zawsze nieco pod prąd, swoimi siedmioma autorskimi płytami i setkami koncertów wypracowała sobię markę. Świadoma, poszukująca. I zapracowana. Wciąż jeszcze promuje występami swój najnowszy krążek "Kruche", a już można posłuchać jej muzyki do współczesnej inscenizacji "Alicji w krainie Czarów" Lewisa Carrola w reżyserii Magdaleny Miklasz dla Teatru Syrena. A przy tym ujmująco skromna, sympatyczna, uśmiechnięta od ucha do ucha. Spotkania z takimi "gwiazdami" to sama przyjemność!

Reklama

Tadeusz Woźniak "Lato Muminków", 1978

Zacznę od początku, czyli płyty z dzieciństwa, która do dziś ani trochę się nie zestarzała, nie zdewaluowała się wraz z upływem czasu ani o jotę. Co więcej - z wiekiem wręcz nabrała dla mnie ogromnego znaczenia sentymentalnego. "Lato Muminków" z muzyką Tadeusza Woźniaka (do słów Bogdana Chorążuka), czyli piosenki wykonywane m.in. przez duet Andrzej i Eliza oraz zespół Gawęda. To wprawdzie bajka muzyczna, ale nie dość, że nagrana we wspaniałej obsadzie, to jeszcze z fantastycznymi piosenkami. Nie znam za bardzo twórczości Woźniaka, oczywiście poza jego największymi przebojami. Muszę nadrobić te braki. Zwłaszcza że poznałam osobiście pana Tadeusza, który podpisał mi mój egzemplarz "Muminków". Chciałabym też kiedyś zabrać się za te utwory, zagrać je i nagrać je po swojemu. Bo dużo mojej wrażliwości muzycznej wyszło właśnie z "Muminków".

Queen "A Kind Of Magic", 1986

Idąc dalej chronologicznie - oto bardzo ważna dla mnie płyta z czasów końca podstawówki i początku liceum. Byłam wówczas wielką fanką Queen, poznawałam i słuchałam dokładnie wszystkich ich płyt. Ale jeśli musiałabym wybrać, to byłaby to chyba jedna z pierwszych bardziej popowych, czyli "A Kind Of Magic". To nie jest już to wczesne rockowe Queen, w którym było trochę Beatlesów, trochę również Led Zeppelin. To jednak równie wspaniała, choć inna stylistycznie płyta - jest tu zarówno popowy Queen, jak i ten hardrockowy, którego będzie jeszcze więcej na kolejnych wydawnictwach "The Miracle" i "Innuendo". To dzięki "A Kind Of Magic", a dokładnie drugiej części albumu z utworami "Gimme The Prize" i "Don't Lose Your Head" zaczęłam słuchać muzyki rockowej. A kasetę w tym miejscu wytarłam do białości. No i wreszcie kochałam ten album za to, że zarazem był on ścieżką dźwiękową do filmu "Nieśmiertelny". A ja byłam wielką fanką muzyki filmowej w ogóle - wraz z siostrą zasłuchiwaliśmy się nią od czasu, kiedy dostaliśmy od taty muzykę z pierwszej części (czyli czwartego epizodu) "Gwiezdnych wojen".

Reklama

ABBA "Arrival", 1976

To jeszcze jedna płytą z dzieciństwa, takiego wcześniejszego. Bo gdzieś pomiędzy "Muminkami", a Queen była właśnie ABBA. Płyta z kolekcji taty, płyta o której przez wiele lat myślałam, że to składanka ich największych przebojów. A to był regularny album. Och, wiele zespołów marzyłoby o tym, żeby mieć taki "The Best Of…", jak oni studyjny "Arrival"! To dowód na absolutny kunszt piosenkopisarski i produkcyjny Szwedów. Płyta absolutnie nieskazitelna, dosłownie nic jej nie brakuje, a jest tu jeszcze "killer", czyli "Dancing Queen". Ale też trochę mniej znanych utworów, takich jak "Tiger" - kawałek w stylu "hop do przodu", a ja w dzieciństwie bardzo lubiłam takie granie - szybkie, efekciarskie i z pazurem. A harmonie, których dziś używam w swojej muzyce, to właśnie wpływ ABBY i Queen.

Alice Cooper "Zipper Catches Skin", 1982

No to teraz zróbmy skok w czasie. Do czasów, kiedy byłam nastolatką. Byłam wówczas totalną fanką Alice'a Coopera, a kompletowanie jego dyskografii jego zajęło mi sporo lat. Bo kupić jego płyty u nas nie było wtedy łatwo. Będąc na wakacjach w RFN-ie za uzbierane kieszonkowe kupowałam jedną płytę - trochę na ślepo. Na szczęście można było wysłuchać po 30 sekund każdego utworu. A że facet natłukł tego przez całe życie całkiem sporo - i zresztą nadal tłucze, więc generalnie niech mu się darzy - to przygoda z Cooperem była bardzo długa. I obfita w emocje, bo w jego dyskografii jest chyba 17 gatunków muzycznych. Jest też dużo mielizn, ale zarazem sporo wybitnych albumów. No i grania nie tylko na jedno kopyto. Gdybym jednak miała wybrać tę jedną, jedyną płytę, to byłaby to "Zipper Catches Skin" - totalnie dziwna rzecz z czasów, kiedy Alice chciał się chyba załapać na new wave, a w dodatku chyba nie był to okres jego największej trzeźwości. Ten i bliskie mu w czasie albumy to rzeczy, w których nie wiesz, o co tak naprawdę chodzi. I przez to są piękne - generalnie nie wiadomo, kto tą łodzią steruje. Istne szaleństwo.

Reklama

Tori Amos "From The Choirgirl Hotel", 1998

Może powiem, że "From The Choirgirl Hotel" ukazał się, kiedy byłam już fanką Amos. Premiery jej poprzedniego albumu "Boys For Pele" nie pamiętam. Wiem tylko, że słuchałam tej płyty, a istnienie Tori zarejestrowałam w czasach "Under The Pink". Kiedy ukazała się "From The Choirgirl Hotel" to byłam jeszcze w szkole średniej. Pamiętam, że przed zajęciami poszłam do sklepu, ale nie było jeszcze albumu na CD - po prostu nie został rozpakowany. Wzięłam więc kasetę. A po zajęciach pędem wróciłam do tego sklepu i kupiłam kompakt. To doskonale oddaje moje emocje, to co się ze mną wówczas działo. Amos to jedna z moich ulubionych artystek, a "From The Choirgirl Hotel" to jedna z jej najlepszych płyt. Grać na fortepianie uczyłam się jednak do "Under The Pink". Dużo mojej pracy nad grą lewą ręką bierze się właśnie z tych płyt. Pamiętam, że "From The Choirgirl Hotel" wywarła na mnie ogromny wpływ również za sprawą produkcji - wszystkie te dźwięki inspirowane latami 90., tymi dziwnościami rodem jakby z trip hopu. Pamiętam taki wywiad, w którym Tori Amos mówiła, że chciałaby osiągnąć efekt, dzięki któremu muzyka dosłownie sączy się z głośników. I taka jest ta płyta - przestrzenna, trójwymiarowa.

Oingo Boingo "Only A Lad", 1981

Były zespoły z dzieciństwa i od serca, no to teraz będę szpanować (śmiech). Oingo Boingo. Zespół Danny'ego Elfmana. Jego twórczość przez wiele lat był dwutorowa: muzyka filmowa, w tym muzyka do musicalu "Miasteczko Halloween" i właśnie Oingo Boingo - dziwny twór na styku new wave, ska i rocka. A kompozytora zobaczyłam po raz pierwszy w krótkim dokumencie o "Miasteczku Halloween". "Ej, czy to naprawdę jest ten gość, który napisał muzykę do "Batmana"?" - pytałam ze zdziwieniem patrząc na energicznego rudego gościa, który podkłada głos śpiewającemu szkieletowi. Gdybym jednak musiała wybrać album, który najbardziej szokuje - w porównaniu z filmowym dorobkiem Elfmana - to właśnie "Only A Lad" - totalnie wariacki ska-rock z dziwnymi piosenkami o… no właśnie, aż wstyd mówić (śmiech). Co tu dużo mówić, Oingo Boingo bardzo mocno wpłynęło na moje muzyczne wybory.

Reklama

Peter Gabriel "Us", 1992

Jestem jego wielką fanką. Nie nagrywa zbyt często, za zawsze są to płyty doskonałe. A ta, od której zaczęłam świadomie słuchać Gabriela, to "Us". Wahałam się miedzy tym krążkiem, a "Up", którego otwiera piosenka "Darkness" - jeden z piękniejszych "otwarć" albumów ever. Jak ma się taki numer na początku krążka, to w zasadzie nie trzeba nagrywać już nic więcej. Ale jednak wolę "Us", bo utwory z tego albumu były długo obecne w moim życiu. Również dzięki jednemu z najlepszych widowisk muzycznych wszech czasów, czyli "Secret World Life" - oczywiście z kasety VHS.

Bruce Dickinson "The Chemical Wedding", 1998

Zastanawiałam się, czy nie wymienić jakiejś płyty Iron Maiden, ale to byłoby nie fair. Bo w okresie fascynacji tzw. metalem środka, czy inaczej metalem komunikatywnym, to właśnie dzięki "The Chemical Wedding" trafiłam na Iron Maiden. Zaczęło się od tego, że przeczytałam wywiad z Bruce'em o jego pasjach, czyli szermierce i samolotach, zachwyciłam się jego buńczucznym humorem i postanowiłam sprawdzić tę muzykę i… zachwyciłam się raz jeszcze. A ta kaseta nie wychodziła z mojego walkmana. Już w tamtym czasie nagrywałam jakieś swoje muzyczne próbki i pamiętam, że nagrałam przynajmniej 4 covery Dickinsona. To były pierwsze rzeczy, które w formie demówek i empetrójek wrzuciłam do sieci, na jego fanowskie forum. Moja znajoma mówi, że już wówczas w moim stylu było słychać ten mocno ten hardrockowy sznyt, te kwarty i seksty, interwały w basach - bardzo groźne granie (śmiech). Niczym gitary strojone na dole do dźwięku "d". Teraz takiej muzyki nie słucham zbyt często, ale sentyment pozostał. Znamienne, że to właśnie po tej płycie Bruce wrócił do Iron Maiden, a ja z nim. I nadal ich kocham.

Reklama

Amanda Palmer "Theatre Is Evil", 2012

Palmer solo, czyli nie licząc wydanego właśnie wydanego albumu z Edwardem Ka-Spelem, jej ostatni autorski album. Byłam i jestem wielką fanką jej śpiewu i gry w The Dresden Dolls, ale "Piano Is Evil" to album-fenomen. Te świetne piosenki oraz produkcja wymykają się spod ram punk-kabaretowej konwencji. A to przecież bardzo trudne, po latach grania i utożsamienia się z pewnym stylem, zrobić wyprodukowany z wielkim rozmachem rockowy album, taki jak "Piano Is Evil". Album nie tracący nic z tego kabaretowego ducha, a zarazem pełen superfajnej, wielowarstwowej produkcji i zespołowego grania. Trudno go nie lubić, bo tam wszystko się skrzy i jest "pod nóżkę". Doskonałe połączenie. O Amandzie Palmer mogłabym długo gadać. Zresztą za chwilę przyjeżdża do Warszawy, by zagrać z Ka-Spelem. Jeśli przyjedzie ze swoim synkiem, to jesteśmy umówione na… tak zwane "play date". Bo moja córeczka jest tylko o miesiąc młodsza o jej Asha.

Yoko Ono "Between My Head And The Sky", 2009

Bardzo lubię Yoko, ale mam wrażenie, że wszyscy biorą ją poważnie i zarazem… niepoważnie. Zupełnie niezrozumiały jest dla mnie brak poszanowania jej osoby. Jest specyficzną artystką, charakterystyczną wizualnie i muzycznie, ale to sztuka o dużej konsekwencji i wewnętrznej logice. Dlatego podważanie jej czysto muzycznego dorobku bardzo mnie dziwi. Mam jej 5 lub 6 płyt, w tym również te sprzed lat 30 i powiem tak: można nie lubić jej muzyki z połowy lat 80. kiedy wszyscy eksperymentowali z jakimiś "cieciowymi" brzmieniami, ale jeśli spojrzeć na 3-4 ostatnie płyty z jej dorobku to każdy, kto potrafi słuchać usłyszy wspaniałą, świadomą artystkę i wokalistkę. W tym jest ciągłość. Koncepcja, która jest logiczna i przemyślana. No a jej dwie ostatnie płyty są po prostu masakrycznie dobre! Możliwe że za sprawą Seana Lennona, który pilnuje grania i nagrywania w Plastic Ono Band. A wreszcie zachwyca mnie to, że choć Ono ma poand 80 lat, to jej muzyka jest świeża, bezpretensjonalna. Na pewno dziwna, ale też bardzo do słuchania. Żaden jazgot - jak twierdzą niektórzy! Mam wręcz wrażenie, że jakby jakiś facet robił takie rzeczy jak Yoko, to dostałby honorowy doktorat. A jej granie postrzega się jako blagę, szwindel. Gdyby tak piszczał i zawodził mężczyzna, to wszyscy podrapaliby się po brodzie z mądrą miną i po cichu uznali, że nie dorośli do tego, ale to na pewno jest bardzo dobre. Jest oczywiście swoisty prestiż w byciu Yoko Ono, ale ten prestiż częściej wykorzystuje się przeciw niej, niż po to by ją pochwalić.