Istny amok. Uległy mu miliony ludzi od Alaski aż po Australię. Singiel promujący trzecią płytę Edka działa niczym wirus, infekując skutecznie kolejnych słuchaczy. I widzów. Czego dowodem ponad 400 milionów (!) odsłon tego teledysku (a mamy dopiero marzec!). Ale tak to już jest, kiedy stworzy się przebój-monstrum w rodzaju "Shape Of You ". Bo po nim to już tylko… zgliszcza.Ale spokojnie. Tu trzeba wziąć głęboki oddech i ochłonąć. Wypić szklankę zimnej wody lub ostro pobiegać, by odzyskać trzeźwość myślenia. Czyli "Hold Your Horses" - jak mawiał pewien woźnica z Santa Fe. Trzeba ochłonąć, bo fakty są takie, że co prawda mamy do czynienia z autentycznym hiciorem, ale jednak zbudowanym przy pomocy jednak tanich, efekciarskich metod. Ale co by nie mówić - wpada ta melodia i cały wers "Come, come on now, follow my lead" szybko do głowy. A na dodatek nie chce z niej wyjść. No i jeszcze to kiczowate intro oparte na dźwiękach marimby. "A fuj!" - aż chciałoby się powiedzieć. Tymczasem szybkie wyszukiwanie w twardym dysku mózgu wyłapuje podobny przypadek popowego potworka, który opętał setki milionów słuchaczy. I długo nie chciał puścić. A potem wszyscy go znienawidzili. Tak właśnie było 5 lat temu z "Somebody That I Used To Know" Gotye. I tak będzie z "Shape Of You" Eda Sheerana.Ale może dajmy już spokój tyleż oczywistemu, co przebojowemu jak diabli nagraniu. Tu naprawdę nie ma się nad czym rozwodzić. Pop, jaki jest, każdy słyszy. A co w takim razie z tymi, którzy nie słyszeli jeszcze całego krążka? Czy "Shape Of You" to miarodajna próbka nowej płyty? Czy skoro Ed nie ma problemu z konfekcyjnym dancehallem skrojonym niczym pod Rihannę, to czy reszta jego trzeciego albumu jest równie eklektyczna i komercyjna? Zobaczmy!Czy lepiej - posłuchajmy. Całego "÷". Po kolei, czyli jak leci. A więc od openera w postaci przekombinowanego produkcyjnie i mocno latynoskiego w klimacie "Eraser", a potem natchnionego pop-rocka w stylu ostatnich dokonań Coldplay czy U2 w "Castle On The Hill". Jest też miks celtyckich melodii z… hip-hopem w "Galway Girl" oraz knajpiany/ogniskowy (niepotrzebne skreślić) w klimacie "What Do I Know?". I jeszcze pół tuzina rzewnych ballad, w których muszą być akustyczne brzmienia, dźwięki fletów i piszczałek (jak to u gnomów bywa) oraz teksty o nieszczęśliwej miłości. No i pół biedy, jeśli macie regularne wydanie tego krążka. Z tuzinem piosenek. Bo jeśli połasiliście się na wersję "deluxe", to będziecie musieli wysłuchać Eda również w wersji… afro! Czyli "Bibia Be Ye Ye". O wszyscy święci celtyccy i staroangielscy!Dobra, stop! Nie lubię znęcać się ponad miarę nad artystami. Nawet tymi, którzy z uśmiechem (idioty) na ustach popełniają seppuku. Nie mam z tego frajdy. Dlatego już dość, już wystarczy. Po prostu szkoda czasu na słabą płytę i pisanie o niej. Jest tyle fantastycznej muzyki, która nie obraża inteligencji. I wielu inteligentnych artystów, którzy nagrywają fantastyczne dźwięki.