Ed Sheeran - ÷

FYI.

This story is over 5 years old.

Recenzje

Ed Sheeran - ÷

Diabelnie utalentowany rudy gnom z Anglii wrócił i sieje zniszczenie. Po pierwsze - w sercach fanów. Głównie tych płci żeńskiej. Po drugie - na listach przebojów. A to wszystko za sprawą killera "Shape Of You ", który promuje jego trzecią płytę.

Istny amok. Uległy mu miliony ludzi od Alaski aż po Australię. Singiel promujący trzecią płytę Edka działa niczym wirus, infekując skutecznie kolejnych słuchaczy. I widzów. Czego dowodem ponad 400 milionów (!) odsłon tego teledysku (a mamy dopiero marzec!). Ale tak to już jest, kiedy stworzy się przebój-monstrum w rodzaju "Shape Of You ". Bo po nim to już tylko… zgliszcza.

Ale spokojnie. Tu trzeba wziąć głęboki oddech i ochłonąć. Wypić szklankę zimnej wody lub ostro pobiegać, by odzyskać trzeźwość myślenia. Czyli "Hold Your Horses" - jak mawiał pewien woźnica z Santa Fe. Trzeba ochłonąć, bo fakty są takie, że co prawda mamy do czynienia z autentycznym hiciorem, ale jednak zbudowanym przy pomocy jednak tanich, efekciarskich metod. Ale co by nie mówić - wpada ta melodia i cały wers "Come, come on now, follow my lead" szybko do głowy. A na dodatek nie chce z niej wyjść. No i jeszcze to kiczowate intro oparte na dźwiękach marimby. "A fuj!" - aż chciałoby się powiedzieć. Tymczasem szybkie wyszukiwanie w twardym dysku mózgu wyłapuje podobny przypadek popowego potworka, który opętał setki milionów słuchaczy. I długo nie chciał puścić. A potem wszyscy go znienawidzili. Tak właśnie było 5 lat temu z "Somebody That I Used To Know" Gotye. I tak będzie z "Shape Of You" Eda Sheerana.

Ale może dajmy już spokój tyleż oczywistemu, co przebojowemu jak diabli nagraniu. Tu naprawdę nie ma się nad czym rozwodzić. Pop, jaki jest, każdy słyszy. A co w takim razie z tymi, którzy nie słyszeli jeszcze całego krążka? Czy "Shape Of You" to miarodajna próbka nowej płyty? Czy skoro Ed nie ma problemu z konfekcyjnym dancehallem skrojonym niczym pod Rihannę, to czy reszta jego trzeciego albumu jest równie eklektyczna i komercyjna? Zobaczmy!

Czy lepiej - posłuchajmy. Całego "÷". Po kolei, czyli jak leci. A więc od openera w postaci przekombinowanego produkcyjnie i mocno latynoskiego w klimacie "Eraser", a potem natchnionego pop-rocka w stylu ostatnich dokonań Coldplay czy U2 w "Castle On The Hill". Jest też miks celtyckich melodii z… hip-hopem w "Galway Girl" oraz knajpiany/ogniskowy (niepotrzebne skreślić) w klimacie "What Do I Know?". I jeszcze pół tuzina rzewnych ballad, w których muszą być akustyczne brzmienia, dźwięki fletów i piszczałek (jak to u gnomów bywa) oraz teksty o nieszczęśliwej miłości. No i pół biedy, jeśli macie regularne wydanie tego krążka. Z tuzinem piosenek. Bo jeśli połasiliście się na wersję "deluxe", to będziecie musieli wysłuchać Eda również w wersji… afro! Czyli "Bibia Be Ye Ye". O wszyscy święci celtyccy i staroangielscy!

Dobra, stop! Nie lubię znęcać się ponad miarę nad artystami. Nawet tymi, którzy z uśmiechem (idioty) na ustach popełniają seppuku. Nie mam z tego frajdy. Dlatego już dość, już wystarczy. Po prostu szkoda czasu na słabą płytę i pisanie o niej. Jest tyle fantastycznej muzyki, która nie obraża inteligencji. I wielu inteligentnych artystów, którzy nagrywają fantastyczne dźwięki.