FYI.

This story is over 5 years old.

zdjęcia

Uderzające, czułe fotografie z wycieczek ojca i córki

Śmierć jest obecna w naszych życiach, w życiu każdej osoby. Trzeba przymknąć oko na makabryczność takich sytuacji i dojrzeć ich sedno – a gdy na łonie natury spędza się dużo czasu, to daje nam ona dużo takich okazji

Fotografie: Jesse Burke

„Można potraktować ten projekt jako swojego rodzaju rodzinny album" – fotograf Jesse Burke powiedział na niedawnym spotkaniu autorskim. Jednak wydaje mi się, że wasze – tak jak i moje – zdjęcia rodzinne raczej nie przypominają tych z wystawy – Wild & Precious („Dzikie i kochane") Burke'a.

Widzimy tu wieloryby, młode szopy i martwe ptaki. Są tu góry, rzeki, upstrzone kamykami plaże i niebo zmącone puszystymi chmurami. Na większości zdjęć jest też miniaturowa osóbka: córka Jesse'ego, Clover. Ojciec fotografował ją w wieku 5-9 lat, na trasach dziesiątek wycieczek przecinających całe Stany Zjednoczone. Na jednym z kadrów jest malutką sylwetką kopiącą w ziemi, otoczoną drewnem wyrzuconym na plażę Północno-Zachodniego Wybrzeża. Na innych pokazana jest z bliska, gdy nosi siatkę na motyle jak ślubny welon albo patrzy się prosto w obiektyw, a po jej twarzy spływa krew – porażający efekt niewinnego krwotoku z nosa.

Reklama

Piętnaście fotografii wybranych na wystawę pochodzi z serii 134, wydanych w listopadzie zeszłego roku przez Daylight Books. Album otwierają i zamykają uwagi współtworzących go ojca i córki. Jesse pisze: „Moja głowa pełna jest ruchomych obrazów: ciebie wbiegającej w morze, otoczonej chmurą śmiejących się mew; ciebie zbierającej skrawki kory z brzozy i prążkowanych piór indyczych; ciebie i mnie w milczeniu myjących zęby w zielonym świetle brzęczącej lampy w łazience naszego motelu…". Na ostatniej stronie książki Clover odpowiada ojcu: „Trzymaliśmy w rękach zwierzęta, ptaszki, zajączki, salamandry i robaki… pamiętam, jak widzieliśmy tego martwego wieloryba i jak strasznie śmierdział".

Przed wernisażem zostałem oprowadzony po wystawie przez Burke'a, którego TIME nazwał jednym z 50 fotografów na Instagramie, których trzeba śledzić.

VICE: Jak doszło do powstania tego projektu?
Jesse Burke: Zawsze żyliśmy w zgodzie z naturą, ja i moja żona, jeszcze zanim mieliśmy dzieci. Chodziliśmy na piesze wędrówki, jeździliśmy na wycieczki, zawsze szukaliśmy przygód. Gdy urodziło nam się dziecko, wydawało nam się naturalne, że powinno do nas dołączyć. Więc, zamiast zmieniać nasz styl życia, włączyliśmy weń Clover. Nie miało to wtedy związku z moją pracą twórczą.

Pewnego dnia, gdy córka miała ferie, postanowiłem wybrać się z nią na wycieczkę. Jako że jestem jedynym freelancerem w domu, to ja zajmuję się Clover w czasie jej ferii, gdy moja żona musi pracować. Pomyślałem sobie: „Pojedźmy za miasto, zróbmy coś fajnego. Przy okazji zrobimy zdjęcia do jednego z moich projektów".

Reklama

Wyruszyliśmy. Przez pierwszy dzień czy dwa naszego tygodniowego wyjazdu robiłem te zdjęcia, które musiałem – krajobrazy w stanie Maine – a małej parę razy zdarzyło się wejść w kadr. Pomyślałem sobie: „O, fajnie. Zrobię kilka takich dla zabawy, pokażę żonie, a reszta trafi do projektu". Po trzecim dniu zdałem sobie sprawę, że to może być coś znacznie większego.

Czy zapraszałeś ją w jakiś sposób do uczestnictwa w projekcie? Zapytałeś „Hej, chciałabyś zrobić ze mną projekt?"?
Bardzo szybko zorientowałem się, że nasz proces twórczy nie będzie przypominał typowej współpracy fotografa i modelki – nawiązaliśmy relację dwojga równych współtwórców. Gdy pozwoliłem jej być sobą i nie kierowałem tak bardzo jej ruchami, projekt wzbogacił się na swój sposób, a ja byłem szczęśliwszy. I ona też była szczęśliwsza.

Kierowałem ją delikatnie, ale nie prowadziłem za rękę: parkowałem, wybierałem jakiś kierunek spaceru i pozwalałem jej odkrywać wszystko po swojemu. Ale wcześniej musiałem mieć moment olśnienia. Byliśmy na plaży w Kanadzie (czego akurat nie ma na wystawie), było bardzo mgliście i pięknie, wszędzie było pełno rybackiego gruzu, to odległe miejsce, w którym nikomu nie chciało się sprzątać. Po bardzo długiej jeździe samochodem Clover chciała się tylko wygłupiać, biegać w kółko, nie mogła na chwilę się zatrzymać i wysłuchać swojego ojca. Mówiłem jej „Przestań! Spójrz na to! Zrób tamto!" – a ona w ogóle mnie nie słuchała. Bawiła się kawałkiem starej liny, a ja robiłem się wściekły. Nie zrobiliśmy zdjęć, na których mi zależało.

Reklama

Poszliśmy więc stamtąd, wróciliśmy do domu, w nocy przeglądałem zdjęcia na komputerze i wtedy mnie olśniło – nie miałem zdjęć, które chciałem zrobić, ale zrozumiałem, że wcale ich nie potrzebuje. Fotografie, na których robiła to, na co miała ochotę, były znacznie lepsze. Były prawdziwe, szczere i były efektem naturalnej współpracy. Wiedziała, że robię jej zdjęcia i pozowała przed aparatem, na swój wyjątkowy sposób. I to ona dyktowała warunki, nie ja.

Najbardziej wstrząsającą ze wszystkich fotografii jest chyba ta, którą teraz mam przed sobą. Jest zawieszona na poziomie wzroku, dzięki czemu patrzymy się prosto w oczy twojej córki.
Tak, zdjęcie z krwią.

Co czujesz, patrząc na nie?
Gdy na nie patrzę, widzę spokój, zrozumienie i siłę w obliczu bezbronności. Zawsze widząc dziecko i krew naturalnie myślimy o jakimś skaleczeniu, ranie i płaczu. A ona wygląda na opanowaną, skupioną, zamiast być przerażoną, tak jak zachowałaby się większość dzieci. Kocham w niej to. Zawsze fascynowała mnie jej umiejętność kontrolowania otoczenia i sytuacji, w której się znajduje, nieważne jak trudnej.

Przy wielu zdjęciach zastanawiałem się „To zwierzę jest martwe, czy tylko śpi?". W większości przypadków są jednak martwe, prawda?
Tak, na wszystkich są martwe. Poza tym.

Jesse wskazuje na zdjęcie As Long as the Grass Shall Grow („Tak długo, jak rosnąć będzie trawa")

To jest młody szop pracz.

Czy zabieranie dziecka na łono natury jest w jakiś sposób powiązane z rozmowami o śmierci?
Tak, zdecydowanie. Zawsze zależało mi na tym, by moje dzieci rozumiały to, żeby nie bały się śmierci. To normalne. Jest obecna w naszych życiach, w życiu każdej osoby. Tracimy bliskich i zwierzęta.

Reklama

Ale kiedy jesteśmy na łonie natury, coś się zmienia; nasza rodzina – albo nawet ludzkość ogólnie – odczuwa pewne instynktowne pragnienie kontaktu ze zwierzętami. Ale to jednostronna relacja. One mają nas w dupie. A my je kochamy, chcemy się o nich uczyć, badać je, dotykać ich. A one chcą po prostu od nas uciec.

Jako że nie jestem naukowcem i nie prowadzę badań nad kojotami, jedyną okazją dla mnie i moich dzieci, by zobaczyć, dotknąć, poczuć kojota, jest znalezienie go martwego w lesie. Więc częścią piękna takiej chwili jest to, że można poświęcić trochę czasu na obserwacje i zrozumienie natury. Wydaje mi się, że to coś znacznie głębszego niż oglądanie zwierząt w książce, telewizji czy zoo, do czego niestety ogranicza się większość ludzi.

Zdjęcie z wielorybem jest idealnym tego przykładem. Usłyszałem o wielorybie w wiadomościach, po czym od razu do niego pojechaliśmy. Zawsze, gdy na jakiejś plaży pojawi się martwy wieloryb, jedziemy zrobić mu zdjęcia. Wszyscy inni są tam z tego samego powodu: gapią się, bo to coś po prostu niesamowitego! To stworzenie z głębin oceanu, którego płetwę oglądała i głaskała moja córka. Nigdy tego nie zapomnę. To wyjątkowe doświadczenie.

Trzeba przymknąć oko na makabryczność takich sytuacji i dojrzeć ich sedno, czyli to, że Clover może zobaczyć i poznać te wszystkie zwierzęta. A gdy na łonie natury spędza się dużo czasu, to daje nam ona dużo takich okazji.

Reklama

Dlaczego uwzględniłeś w projekcie zdjęcia ze śpiącą córką?
Gdy jesteśmy w trasie, celowo śpimy w tych gównianych hotelikach. Trochę dlatego, że uwielbiam robić w nich zdjęcia, ale też dlatego, że są tanie i jest ich wszędzie pełno. Podczas pobytu w jednym z nich wyszedłem z łazienki i zobaczyłem śpiącą Clover, oświetloną lampką nocną… po prostu oniemiałem. Wyglądała jak cherubinek śpiący na obłoku.

Pomyślałem sobie „Zrobię jej zdjęcie, jak śpi. Wygląda tak pięknie!". Nie myślałem o nim w kontekście całego projektu. Po pstryknięciu usiadłem obok i tylko patrzyłem. To było coś pięknego. Pierwszy raz w życiu po prostu na chwilę się zatrzymałem i patrzyłem, jak śpi moje dziecko. Widziałem, jak jej ciało delikatnie rusza się od oddechu. Nic więcej. To było proste i przepiękne.

Później każdej nocy fotografowałem jej sen. Stało się to częścią naszego procesu. Fotografie ze snu były jakby szkieletem tego projektu. Okazały się niesamowicie ważne, w sposób, jakiego w ogóle nie byłem w stanie przewidzieć. Pierwsza fotografia w albumie to zdjęcie snu, później pojawiają się trochę jak wprowadzenia do kolejnych rozdziałów. Ostatnia fotografia również przedstawia sen. Na swój sposób cały projekt był jednym długim snem.

Wild & Precious w RISD Museum trwa do 26 września 2016. Album dostępny jest w Daylight Books. Więcej fotografii i informacji o projekcie znaleźć można na stronie wildandprecious.co.