10 najważniejszych płyt: Zamilska

FYI.

This story is over 5 years old.

10 najważniejszych płyt

10 najważniejszych płyt: Zamilska

W przerwie od pracy nad nowym materiałem Natalia zagrzebała się na pół dnia w swojej płytotece, by wybrać albumy, bez których nie wyobraża sobie życia. Gotowi?

Zdjęcie: Ola Bydlowska i Piotr Matejkowski

Rocznik '89. Zawiercianka. Jako nastolatka uczyła się grać na basie i perkusji, ale zakochała się w muzyce elektronicznej. Dziś ma na koncie dwa autorskie krążki: "Untune" (2014) i "Undone" (2016), ale produkuje i miksuje utwory również innych artystów. Jej muzyczne poszukiwania są tyle świeże, co zaskakujące - w swojej twórczości Natalia łączy techno i "twardą" elektronikę z industrialem, noise'em i plemiennymi rytmami. Obecnie Natalia pracuje w studiu nad nowym materiałem, ale specjalnie dla nas zagrzebała się na pół dnia w swojej płytotece, by wybrać albumy, które ukształtowały ją muzycznie. Spodziewacie się samej elektroniki? W takim razie będziecie zaskoczeni!

Reklama

Amon Tobin "Foley Room", 2007

U artystów cenię przede wszystkim niezależność, niepowtarzalność i umiejętność wykreowania własnego gatunku, bez podążania za aktualną modą. Amon Tobin jest mistrzem w tym fachu. Stworzył coś niepodrabialnego, niezwykłego i absolutnie genialnego. Nie znajdziesz drugiego takiego jak on. Tę płytę traktuję trochę jak perfekcyjnego kumpla, który pomagał uciekać przed całym światem. Wkładałam słuchawki, wsiadałam na rower i pędziłam slalomem pustymi ulicami. Po 10 latach nadal zdarza mi się to robić przy "Foley Room". To naprawdę świetny kumpel jest.

Björk "Homogenic", 1997

Można powiedzieć, że od tej płyty wszystko się zaczęło. Zawsze byłam przekonana, że życie poświęcę na tworzenie muzyki. Ale dopiero, gdy usłyszałam "Homogenic", wiedziałam już na pewno - będę zajmować się elektroniką. Będę odpowiedzialna za każdy najmniejszy dźwięk. Rzuciłam w kąt gitarę, którą zresztą po kilku latach sprzedałam, żeby móc pojechać na koncert swej mistrzyni. Pojechałam i powiem wam coś śmiesznego: musiałam stamtąd wyjść, bo byłam przekonana, że uduszę się od basu. Rzecz jasna wprawiło mnie w to stan psychotycznej wręcz euforii, ale wiadomo - oddychać trzeba. Wróciłam do domu i postanowiłam, że któregoś dnia też tak złoję ludziom tyłki. Choć nie słucham Björk w sposób maniakalny jak kiedyś, jest i pozostanie dla mnie niekwestionowaną królową, wyprzedzającą własne czasy. Dlatego korzystając z okazji informuję: za sformułowania dziennikarzy "polska Björk", skazywałabym na słuchanie Nickelback 24h/dobę. Strzeż się, człowieku!

Reklama

Korn "Follow The Leader", 1998

Chciałam być kiedyś jak Jonathan Davis. Na szczęście nie zrobiłam sobie dwóch kolczyków w brwi, a na bluzę z adidasa nie było mnie stać. Za to kasety i płyty od "KoЯn", przez "Life Is Peachy", "Follow The Leader", "Issues" do "Untouchables" słuchałam, będąc szczylem, z wielkim namaszczeniem. Byłam pod ciężkim wrażeniem brzmienia basu - co by nie mówić - jedynego w swoim rodzaju. Pięć strun, specyficzne zestrojenie i sposób grania Reginalda Arvizu robiły swoje. Do tego paranoiczny wokal Davisa, szaleni gitarzyści, wybitny perkusista, szkocki kilt, dudy - kupili mnie z miejsca. Pamiętam, że ktoś mi zgrał film z ich koncertu w Sydney na Big Day Out z 1999 roku. Wtedy jeszcze, jako dzieciak, miałam w planach założyć zespół rockowy, w sumie w głównej mierze, żeby robić taki właśnie raban.

Marilyn Manson "Antichrist Superstar", 1996

Byłam w szóstej klasie szkoły podstawowej i przechodziłam fazę metalowego buntu. Przyznajmy to szczerze: słuchałam totalnego łomotu i malowałam korektorem odwrócone krzyże. Mój starszy o 10 lat sąsiad, fan ciężkich brzmień, próbował nieco mnie wyedukować, pożyczając mi płyty, które przegrywałam na kasety. Dzięki niemu poznałam chociażby Black Sabbath czy Slayera. Któregoś razu przyniósł mi trzy albumy Mansona: "Antichrist Superstar", "Mechanical Animals" i "Holy Wood". Tego dnia wywrócił do góry nogami moją wizję ciężkiej muzyki. Zwariowałam na punkcie tych aranżacji, przesterów i elektronicznych motywów. Kasety zdzierałam do granic ich wytrzymałości, chowając je przed mamą, która widząc mojego nowego idola, była już przekonana, że rośnie jej w domu niebezpieczny satanista.

Reklama

Massive Attack "Mezzanine", 1998

Gdyby ktoś obudził mnie w środku nocy i zapytał o najważniejszą płytę, odpowiedziałabym pół przytomna, bez namysłu - "Mezzanine". Pamiętam nawet, że kupiłam ją w katowickim Saturnie, za pieniądze zbierane z reszty po zakupach. Miałam 15 lat i przekonanie, że można umrzeć z piękna. Pobiłam absolutny rekord odtwarzania jednej płyty. Ten album jest dla mnie ponadczasowym arcydziełem. Jestem z nim tak bardzo emocjonalnie związana, że kiedy przychodzi mi o nim opowiadać, zatyka mnie. Po prostu w tym miejscu nisko się ukłonię w hołdzie.

M.I.A. "Matangi", 2013

Myślę że nie będzie przesadą, jeśli utwór "Paper Planes" nazwę "dyskotekowym" hitem swoich studenckich czasów. Jednak moje zainteresowanie M.I.A. kończyło się na gibaniu w klubie - w jednej dłoni trzymając piwo, a drugą "strzelając" w sufit na refrenie. Wielka miłość zrodziła się stosunkowo późno, bo w 2013 roku. I nie stało się to po przesłuchaniu albumu, tylko po przypadkowym zjawieniu się na jej koncercie podczas Selector Festival. Oszalałam. Nagłośnienie było straszliwe, a słowa wręcz niezrozumiałe - ja, maniakalna strażniczka brzmienia, powinnam była opuścić teren festiwalu z krzykiem. Zamiast tego stałam pod sceną z otwartą buzią. Nie wiem, co mi się wtedy stało, ale zachowywałam się jak rozhisteryzowana nastolatka na widok Biebera. Poraziła i zafascynowała mnie jej charyzma, bezczelność, bezkompromisowość. Nikt tak pięknie jak ona nie pokazuje środkowego palca. Zrewolucjonizowała moje myślenie nie tylko o popie, ale o muzyce w ogóle. Całkiem prawdopodobne, że to właśnie dzięki niej zrozumiałam, że nie istnieją jakiekolwiek podziały. I tak, wiem - ona nie potrafi śpiewać. Na żywo to jest jakiś dramat. Nie mogę jednak przestać jej kochać. Jakże zatem musi być to wielkie uczucie…

Reklama

Natacha Atlas "Halim", 1997

To nie jest śmieszne. Ja myślę, że dziś z Natachy Atlas zżyna całe środowisko islam trapu i nie tylko. Tworząc to zestawienie, przewijam etapy swoich muzycznych fascynacji i nie mogę ominąć koszyka pod tytułem "muzyka orientalna". Od Dead Can Dance przez Banco de Gaia do starych, tradycyjnych tamilskich piosenek. Postanowiłam jednak wybrać Natachę Atlas. Z sentymentu i uświadomienia sobie, jak wiele muzycznych motywów z jej twórczości pozostało w mojej podświadomości, a które dziś instynktownie wplatam we własną muzykę. Na udowodnienie ponadczasowości tego albumu, proponuję puścić sobie utwór "Moustahil". Myślę, że gdyby zagrać to w klubie, niewielu zorientowało by się, że ten kawałek ma już 20 lat.

PJ Harvey "Rid Of Me", 1993

Nie pamiętam w jaki sposób odkryłam PJ Harvey, ale kiedy już dowiedziałam się o jej istnieniu, a było to około 13 lat temu, to do dziś uważam, że jest ikoną. PJ pisze i śpiewa o skrajnych emocjach w sposób przeszywająco szczery i prawdziwy. Nie dbała o wizerunek, nie sprzedawała się w mediach. Wychodziła na scenę i zamieniała się w zwierzę. Nie wiem w jaki sposób, ale jej muzyka budowała we mnie większą wiarę we własne możliwości. Może dlatego, że bycie niedostosowanym ukazywała jako swoją siłę i atut. Była wściekła i autentyczna. Mnie to kompletnie porwało i miało wręcz terapeutyczne właściwości.

The Chemical Brothers "Dig Your Own Hole", 1997

Reklama

Mając 18 lat, kiedy wyjechałam na studia, oprócz pracy za barem dorabiałam jako DJ w klubie studenckim. DJ to zbyt wiele powiedziane. Ja po prostu puszczałam piosenki do rana, przez kilka dni w tygodniu. Między Rihannę, Black Eyed Peas i inne szlagiery, które bawiły brać studencką, próbowałam przemycać bardziej klubowe brzmienia. Bo przecież nie da się nie wpaść w trans przy The Chemical Brothers i klasykach z płyt "Surrender" czy właśnie "Dig Your Own Hole". Był to dla mnie początek drogi do nieco bardziej "agresywnej", tanecznej elektroniki i organizowania studenckich nocy tylko w takich klimatach. Szybko potem zaczęłam chodzić na rave'y do czeskich klubów. Zgubna lecz fascynująca była to droga. Z drugiej strony ta płyta ma momenty wręcz podniosłe. I chyba jestem w stanie stwierdzić to teraz, po latach, że lubię, kiedy muzyka mnie jednocześnie wzruszy i wychłoszcze po twarzy.

The Knife "Silent Shout", 2006

Są takie zespoły, którym wolno wszystko. W głównej mierze dlatego, że zdają się nie odczuwać absolutnie żadnego strachu i po prostu robią swoje. Taka bezkompromisowa pewność siebie wyniosła szwedzkie rodzeństwo na szczyt. Są dziwni, inni, czasami wręcz kiczowaci. Falują poza wszelkimi szufladami, określeniami i trendami. Mistrzowie zwodzenia i prowokowania fanów, stworzyli własny gatunek i ja to niezmiernie szanuję. Zamieszali, otworzyli i zainspirowali miliony głów na świecie. Również i moją. Mają w sobie jakąś hipnotyczną, wręcz szamańską moc. Robisz co ci każą, przyjmujesz wszystko, co nagrają, będziesz czatował przed komputerem kilkanaście godzin, żeby upolować bilet na ostatnią trasę koncertową, choć kompletnie cię na to nie stać. A tak w ogóle, to myślę, że oni jeszcze wrócą.