FYI.

This story is over 5 years old.

Recenzje

Saul Williams - Martyr Loser King

Barwna postać nowojorskiej bohemy wypuścił koncept-album, na którym wciela się w hakera z Burundi o nicku MartyrLoserKing, samouka zadzierającego z Google i Pentagonem, afrykańskiego Guya Fawkesa i Edwarda Snowdena w jednej osobie, anarchistę w związku z

Saul Williams to niezwykle barwna postać nowojorskiej bohemy. Poeta, aktor, raper. Wystawiał już musical inspirowany twórczością 2Paka i parafrazował Bowiego na nagranej z Trentem Reznorem płycie "The Inevitable Rise and Liberation of Niggy Tardust!". Teraz wypuścił koncept-album, na którym wciela się w hakera z Burundi o nicku MartyrLoserKing, samouka zadzierającego z Google i Pentagonem, afrykańskiego Guya Fawkesa i Edwarda Snowdena w jednej osobie, anarchistę w związku z transpłciową kobietą. Prawda, że cool?

Reklama

Tyle że Williams nigdy nie chciał być wyłącznie cool. On od zawsze pragnął przede wszystkim uświadamiać i uwrażliwiać, i tutaj nie robi wyjątku. Cyberprzestępca jako alter ego nie jest więc pustą zgrywą, a gruntownie przemyślaną wizją - w dodatku przecież nader adekwatną do obecnych czasów, naturalnie sprzężoną z tematami wojen na Bliskim Wschodzie, terroryzmu, nierówności społecznych, z tym całym politycznym porządkiem świata, leżącym nie od dziś w kręgu zainteresowań autora. Bo czy hakerstwo, rodzaj happeningu poniekąd, poza tym, że stanowi akt sprzeciwu obywatelskiego, nie jest aby także formą ekspresji artystycznej? Tego rzędu pytania się tu stawia. Williams poprzedni longplay wydał jeszcze przed nastaniem "nowej rzeczywistości" - tej symbolizowanej przez Ferguson, ruch Black Lives Matter, Państwo Islamskie, bezmiar migracji, ekspansję "czarnych kapeluszy". Ma więc nad czym deliberować. I skwapliwie z tego korzysta.

Zgodnie z filozofią Hitchcocka, album otwiera potężny "Groundworker", z dobitnie prostym rytmem perkusyjnym, klaskaniem, sylabizowaniem, pogłosami. Dużo, gęsto, chaotycznie. A potem napięcie rośnie.

W "Horn of the Clock-Bike" chwytliwe klawisze tworzą akuratnie minimalistyczne tło dla sugestywnych wersów w rodzaju "statues as martyrs / hackers as artists", zapodawanych w manierze slamu.

W triphopowo przesterowanych "Ashes", kolejnej spokenwordowej refleksji, tym razem nad grobem Michaela Browna i innych ofiar amerykańskiego systemu, rola hakera znów zostaje uwznioślona - jako tego, który jest zmuszony "strzec strażników" ("Protect and serve / your bullets will not deliver the last word").

Reklama

W "The Bear/Coltan as Cotton" gospodarz w śpiewnym transie buduje analogię między XIX-wiecznym przemysłem bawełnianym a współczesnym "niewolnictwem" ekonomicznym bądź genderowym, przywołuje Snowdena i namawia do "autohakowania" ustandaryzowanego życia.

Przebojem jest "Burundi", wybrane zresztą na singiel, z wyrazistym klipem autorstwa ruandyjskiego filmowca Kivu Ruhorahozy. Williams i zaproszona Emily Kokal z Warpaint wwiercają się w czaszkę refrenem "I'm a candle, I'm a candle / Chop my neck a million times, I still burn bright and stand, yo" i zwracają uwagę na tytułowe miejsce na mapie, zapomniane przez świat, a wciąż pogrążone w kryzysie, etnicznych protestach, widmie kolejnej wojny domowej. To też zapewne nieprzypadkowo szósty kawałek na dwunastonumerowej trackliście - umieszczony centralnie, zdaje się sugerować perspektywę widzenia Afryki właśnie jako centrum wszechświata. Dobrze też koresponduje z plemiennymi zaśpiewami i biciem w bębny w następnych w kolejce "The Noise Came From Here" i "Roach Eggs", tworząc wraz z nimi środkową, "afrykańską" część albumu.

"All Coltrane Solos At Once" to już z kolei kompleksowe spojrzenie na media społecznościowe - jak na twór ułatwiający dostęp do tekstów kultury w skali globalnej, sprzyjający odnajdywaniu bratnich dusz pod każdą szerokością geograficzną, ale i odzierający z prywatności, zacierający granice między przekazem artystycznym a tym, co jeszcze do niedawna pozostawało w sferze intymnej, nieprzeznaczonej dla dowolnych oczu. Postawę człowieka ery cyfrowej doskonale podsumowuje tutejsza mantra "Fuck you, understand me".

Williams jest jednak zbyt bystry i wrażliwy, by potępiać bliźniego w czambuł lub traktować protekcjonalnie. Poruszające "No Different" to wręcz apoteoza niedoskonałości jako cechy ponad podziałami. "I'll never give up you / even when you're short sighted and arrogant and too selfish to be true / Don't ever give up on me / even when I'm tortured by my arrogance and too selfish to be free". Cóż tu więcej?

Szósty studyjny krążek nowojorczyka to jego najbardziej jak dotąd przystępne, ale też najdojrzalsze i najspójniejsze dokonanie. Czterdziestoparoletni Williams już nie eksperymentuje dziko, jak na "Niggym Tarduście", tanecznym "Volcanic Sunlight" czy gitarowym "Amethyst Rock Star", wyprodukowanym przez Ricka Rubina. Za to niezmiennie mocarna liryka i dobra chemia z Justinem Warfieldem za konsoletą zapewniają mu miejsce w tej samej lidze, co Kendrick Lamar, Roots Manuva, Young Fathers. Na "Martyrze Loserze Kingu" znajdujemy podobnie ambitny, eklektyczny hip-hop, hipnotyczne brzmienie, punkowy sznyt. Cool. Fuck you. Understand him.