FYI.

This story is over 5 years old.

Recenzje

James Blake - The Colour In Anything

Blake kojarzy się z "Małym Księciem". Ten sam smutek, otaczająca zewsząd samotność. Melancholia. Nawet okładka nowej płyty nawiązuje do noweli Antoine'a de Saint-Exupéry'ego.

Mówisz James Blake, z miejsca myślisz "Limit to Your Love". Nie bardzo dobre epki "CMYK" i "Klavierwerke", ale właśnie oparty na utworze Feist singiel, którym Brytyjczyk wypromował się w 2011 roku i zagnieździł w świadomości szerszego grona słuchaczy. Debiutancki album, rozchwytywany i wychwalany wręcz przez krytyków, był tak naprawdę średni. Post-dubstep? To miano przylgnęło do Blake'a jak rzep do psiego ogona na przyosiedlowej łące. Pięć lat od wydania twórczo zatytułowanego albumu James Blake, nadal młody (28 lat skończy we wrześniu), choć już bardzo doświadczony producent wydaje najlepszą w swojej dotychczasowej twórczości płytę. Lepszą niż debiut? Bez dwóch zdań. Lepszą nawet od Overgrown? Przecież tym krążkiem Blake zgarnął Mercury Prize, pokonując Laurę Mvulę czy Disclosure, o Davidzie Bowiem nie wspominając. Tak, "The Colour In Anything" to najbardziej dojrzała pozycja w dyskografii Anglika. I jednocześnie najlepsza.

Reklama

Blake kojarzy mi się z "Małym Księciem". Ten sam smutek, otaczająca zewsząd samotność. Melancholia. Nawet okładka nowej płyty nawiązuje do noweli Antoine'a de Saint-Exupéry'ego; muzycznie The Colour In Anything mogłoby stanowić dźwiękową ścieżkę do książki Francuza. Powody? Powolne tempo (choć zdarzą się wyjątki), dużo pogłosów, wypływająca z każdego nagrania aura spokoju. I cisza. Z ciszy James Blake słynął od pierwszych wydawnictw, to ona odgrywała w jego nagraniach dużą rolę. Odpowiednie wypoziomowanie dźwięków, wkradanie się dobrze umiejscowionych pauz obok partii fortepianu było tym czynnikiem, które skradło serca słuchaczy już przy debiucie, a które Blake dopracował na Overgrown. Płyta numer trzy to powielenie tych samych dobrych rozwiązań i pozbycie się tego szczególiku, który raził na wcześniejszych albumach - nudy i irytującego wręcz patosu.


Jeśli lubisz w muzyce melancholię i emocje, nadajesz z nami na tych samach falach. Polub fanpage Noisey Polska i bądź z nami na bieżąco.


Bo na "The Colour In Anything" wszystko gra, jak powinno. Blake rozwinął swoje umiejętności songwriterskie, jeszcze bardziej uszlachetnił swój minimalistyczny i chłodny pop oparty na brzmieniu bit maszyny, klawiszy, czasem pianina, czasem syntezatora, modulacji głosu i w ogóle zabawach z wokalem, który James także na przestrzeni ostatnich lat poprawił. Bo śpiew Brytyjczyka to się wznosi, to opada, ale za każdym razem jest krystalicznie przejrzysty, powiewając na podmuchach zgrabnych i przebojowych melodii.

Reklama

Ta przebojowość nie jest wyczuwalna przy pierwszym odsłuchu. Ona nie jest zauważalna nawet przy szóstym odsłuchu, ale gdy zapętli się album i on przeleci tych kilka razy, w każdym z utworów da się wynaleźć kolejne smaczki i szczegóły, które jeszcze bardziej wkręcą w "The Colour In Anything". W "Radio Silence", pierwszym kawałku, jaki powstał na tę płytę w ogóle, będą to te pomruki, klasyczne brzmienie pianina i ciężki śpiew Blake'a, o nieregularnej rytmice pojawiającej się z czasem i pogłosach, nie wspominając. Gdyby szukać idealnych otwieraczy albumów w tym roku wśród elektronicznych wydawnictw, "Radio Silence" mogłoby nie mieć wielu konkurentów. Idealnie budowane napięcie i chwytliwy bit, a w tle pulsujące synthy robią swoje. Pomysłowo rozwija się akcja w "Points". Początkowo na granicy ciszy, z lekkimi klawiszami i soulowym śpiewem, utwór przeradza się w prawdziwie plemienny hit. Tribalowa rytmika, orientalna melodyka i wokalne zapętlenia sprawiają, że już przy drugim indeksie nie można mieć złudzeń - "The Colour In Anything" to płyta wyjątkowa, różniąca się od poprzedniczek. "Love Me In Whatever Way" swoim smutnym wydźwiękiem gra na emocjach słuchaczy, a sam Blake nagrał utwór z gatunku sercołamaczy. Bo i głos się łamie momentami i pianino idealnie przechodzi w ciszę, a otaczające dźwięki echo i przecinający je falset sprawiają, że to najsmutniejsza kompozycja na płycie.

A tych jest jeszcze więcej. Uderzające w "Timeless" nerwowe piski mogą doprowadzić do paranoi, a wyciągnięte chórki w "Choose Me" tworzą niemal klaustrofobiczny charakter. I na całym albumie mamy tę smutną, melancholijną wręcz aurę wycofania.

Goście. O nich James też nie zapomniał. W "I Need a Forest Fire" Brytyjczyka wspomaga wieloletni przyjaciel Justin Vernon i jest to jeden z lepszych utworów, jakie Bon Iver nagrał w ostatnim czasie. Blake stanął na wysokości zadania, przygotowując piękną, opartą na ambientowych pasażach kompozycję. Na tym tle śpiew Vernona, delikatny, wycofany i marzycielski jednocześnie, odnajduje się znakomicie. Swoje dorzucił też Frank Ocean, który wspomagał Blake'a przy tekstach (choć jego głos na płycie się nie pojawia, a szkoda, mogłoby być ciekawie). Nie doszła do skutku też współpraca Jamesa z Kanye Westem, który miał napisać zwrotkę do "Timeless", ale z różnych względów tego nie zrobił.

Kiedy James Blake debiutował (pełnoprawnie, długograjem) w 2011 roku, stawiany był obok takich wykonawców jak The xx, Jamie Woon, Nico Jaar czy Mount Kimbie. Spójrzmy na to wszystko teraz. Gdzie dziś są iksy, co z Mount Kimbie i dlaczego Woon przygasł po "Mirrorwriting"? Tak naprawdę, to tylko Jaar trzymał od początku do teraz równy poziom, ale to Blake ewoluował, nagrywając płytę niemal introwertyczną, subtelną i przemyślaną w każdym calu. Jej się nie słucha, ją się chłonie w całości.

James Blake - The Colour in Anything, 2016, Polydor