FYI.

This story is over 5 years old.

Recenzje

DIIV - Is The Is Are

Powyciągane grunge'owe koszule, bejsbolówka i muzyka, która pozwoli zapomnieć ci o całym świecie - to właśnie Zachary Cole Smith.

Zachary Cole Smith urodził się w Nowym Jorku. I wracał do tego miasta niczym bumerang za każdym razem, kiedy życie dawało mu kopa prosto w twarz. Teraz podobno osiadł w nim na stałe, zakochał się. W tle jednak nadal pozostaje heroina. To przez nią wielokrotnie wpadał w poważne tarapaty. Lekiem na całe zło ma być muzyka i Sky Fereira, z którą artysta związał się już jakiś czas temu. Ktoś powiedział kiedyś, że najbardziej szczera muzyka rodzi się w cierpieniu albo smutku. I chyba nie mylił się. Smith mówiąc o swoim uzależnieniu nigdy nie próbował niczego tuszować, traktując to jak swoistą terapię i oczyszczenie. Sam jednak podkreśla, że jego życie to nie tylko narkotykowa sinusoida, a ciągłe bycie na haju uniemożliwia mu pisanie nowej muzyki. Mając z tyłu głowy poczucie misji do spełnienia, za wszelką cenę postanowił więc poddać się odwykowi, by stworzyć materiał, w którym próżno szukać pretensjonalnych tonów, czy nostalgicznych wynaturzeń.

Reklama

Otwierające album "Out of Mind" przynosi rozmyte wokale w stylu Elliotta Smitha, którym Cole tak mocno się inspiruje oraz ciepłe brzmienie przesterowanej gitary, które będzie towarzyszyć nam przez najbliższe kilkadziesiąt minut. U mnie te 63 minuty trwają już od co najmniej kilku dni i nic nie wskazuje, by w najbliższym czasie miało się to zmienić. Bo na "Is the Is Are" nie ma przypadkowych dźwięków. Album zaczął powstawać chwilę po wydaniu debiutanckiego "Oshin" i nabierał kształtu w bardzo różnych okolicznościach. Najwięcej, bo ponad 100 utworów powstało, kiedy po wyjściu muzyka z więzienia (gdzie trafił za posiadanie narkotyków), DIIV wyruszyło w trasę po Stanach. Z tej ogromnej puli wykrystalizowało się 17 kawałków, które przez następny rok były rzeźbione w studio.

Marzycielskie przestrzenie osiągają swoje apogeum w "Dopamine" - singlu, który opowiada o związku Cole'a ze Sky Fereirą ("You're the sun and I'm your cloud"), ale jest też ostrzeżeniem przed tym, co spotkało w życiu Zachary'ego. Wspomniana wokalistka pojawia się w utworze "Blue Boredom", recytując swoje partie z ekstatyczną emfazą. I tak jak kolejne nowe muzyczne związki przynoszą nam historie, o jakich marzą scenarzyści, tak ten wydaje się najbardziej rock'n'rollowy od czasów Cobaina i Courtney Love (swoją drogą uderzające jest też podobieństwo wizualne). Tajemnicą nie jest również, że wielu fanów Nirvany widzi w Zacharym następcę swojego idola. Ale DIIV z każdym kolejnym utworem udowadniają, że nie są chwilową indie-rockowa zajawką i zabawą w naśladowanie Kurta, choć to właśnie od utworu legendy z Aberdeen wzięli swoją nazwę. Kawałki takie jak "Valentine" i "Yr not far" przejawiają silny potencjał do stania się nowymi hymnami młodego pokolenia buntowników i są po prostu cholernie dobre. Te same schematy dźwiękowe multiplikowane w kolejnych utworach nie prowadzą jednak do gwiazd, chociaż ktoś inny mógłby to nazwać spójnością. Nie sposób jednak zaprzeczyć, że DIIV trafili na nurt, który może ponieść ich naprawdę daleko, o ile tylko nie osiądą na mieliźnie.

Potencjał, jaki drzemie w głowie Zacharego Cole Smitha wydaje się nieograniczony. Jedyną przeszkodą może okazać się po raz kolejny heroina. Pozostaje więc tylko wierzyć, że tak się nie stanie. W przeciwnym razie muzyka mogłaby stracić epizod, który dopiero teraz nabrał kształtu i może przerodzić się w naprawdę ciekawą opowieść.