FYI.

This story is over 5 years old.

Recenzje

Czaszka (rec.) na dobre rozpoczęła działalność

Bierzemy pod lupę albumy M/M "Before We Lost Ourselves" i Micromelancolié "Leaving Hades".

Dla wytwórni debiuty są najgorsze. To one często z miejsca decydują, czy daną oficyną jest sens się interesować, czy też nie. No bo ileż to razy pierwsze wypuszczone nagrania spotykały się z negatywnymi opiniami, niszcząc wizerunek dopiero powstającej inicjatywy? Na początku bieżącego roku w przestrzeni muzyki eksperymentalnej pojawił się zupełnie nowy label, Czaszka Records. Za projektem stanął Michał Fundowicz, dziennikarz muzyczny związany z awangardową i poszukującą elektroniką, o której pisał chociażby na swoim blogu Porysowane Płyty. Tak to czasem właśnie bywa, że jeśli siedzi się w danym środowisku, to chce się je często współtworzyć. Tym sposobem powstała Czaszka, wytwórnia, która swoją siedzibę ma w Edynburgu. I tak jak zamysł labelu jest międzynarodowy, tak i pierwsi dwaj artyści z nim związani to amerykańsko-polski mix. Jedno jest pewne, Czaszka tym swoim debiutanckim rzutem nakreśliła całkiem ciekawą linię wydawniczą, stawiając na Roberta Skrzyńskiego aka Micromelancolié i Michaela McGregora, który nagrywa jako M/M.

Reklama

Dla fanów McGregora "Before We Lost Ourselves" może być niezłym zaskoczeniem. Amerykański producent kojarzony był dotychczas raczej z eksperymentalnym techno utrzymanym w kosmicznej konwencji (EP "Midtown Direct" dla 1080p), nie z długimi ambientowymi ciągami wygranymi na syntezatorach. A właśnie z taką konwencją obcujemy w przypadku tego długiego, choć liczącego zaledwie dwa utwory materiału. Długiego, bo M/M przygotował ponad sześćdziesiąt minut muzyki. Uspokajam tych, którym przyszła do głowy myśl, że mogą to być ogromne monotematyczne nudy. O stagnacji nie ma tutaj mowy.

Jasne, Amerykanin nie sili się na wielotonowe budowy, nie zaznajemy na Before We Lost Ourselves nagłych zwrotów akcji, McGregor nie podąża za modnymi elektronicznymi rozwiązaniami, czyli nie miesza ambientowych pasaży z mocnymi drone'ami. O hałasie w przypadku kasety M/M zapomnijmy, Michael stawia na spokój, pogłosy i repetycje, a jeśli już gdzieś zatrzeszczy, to raczej skromnie, bez większych ekscesów. Tak brzmi "It Gets Cold When The Sun Goes Down", gdzie M/M zapętla te same motywy, z większym lub mniejszym natężeniem głośności.

W drugim i jednocześnie zamykającym wydawnictwo utworze "In The Morning Air", artysta nie zmienia stylistyki. Pobłyskujące instrumenty, tu wiolonczela, tam unoszące się nad syntezatorowymi falami analogowe trzaski i wplecione we wszystko sample z nagrań terenowych, które McGregor sam rejestrował. Sam materiał na "Before We Lost Ourselves" powstał pomiędzy 2011 a 2012 rokiem, czyli już ładny czas temu. Moda na delikatne ambienty jednak nie wygasła i choć o tych dwóch kawałkach nie da się mówić w innych niż miłe czasoumilacze KURSYWA słowach, to właśnie ta niezobowiązująca atmosfera i brak ekspansywności nagrań sprawia, że tego drugiego wydawnictwa Czaszki słucha się z niezajmującą przyjemnością.

Skoro była mowa o drugiej kasecie z katalogu Czaszka Records, trzeba wspomnieć także o pierwszej. Za debiutem wytwórni Fundowicza stoi Robert Skrzyński, który w tym roku wydał już dwa albumy (1 lutego wspólna płyta ze Strom Noir w Zoharum), a ubiegły zaliczy do chyba najbardziej pracowitych w swojej muzycznej karierze. Na Leaving Hades Micromelancolié tworzy bardzo interesującą narrację. Zaczynając od "Acid Samby", Skrzyński opiera główny temat utworu na plemiennej rytmice i zaśpiewach, na które narzuca ogromną ilość drone'owych przeszkadzajek - tu szumy, tam trzaski, gdzieniegdzie pojawiają się tajemniczo brzmiące piski taśm, które tylko napędzają kompozycję przed dwuczęściowym "Hades Falls". Najpierw Micromelancolié wraca jeszcze do tribalowych bębnów i dzikich, etnicznych śpiewów, ale tylko w ramach wstępu przed prostym syntezatorowym dryfem. Skrzyński spokojnie buduje swoje muzyczne, pełne dźwiękowego mistycyzmu opowieści, a przy tym dba o szczegóły. Bo w szczegółach kryje się siła "Leaving Hades" w całości i poszczególnych utworach. Czy będą to te wydłużone melodie w "Hades Falls part 1", do których dołączają urokliwe i niezmiernie delikatne dzwoneczki, czy, jak w "Hades Falls part 2", zapętlone te same motywy, które raz opadają w odmęty ciszy, by po chwili wybić się z tego mitologicznego Hadesu w przestrzeń. Elektronicznie zmutowane sample wokalne, niczym komputerowa mowa robota, dodają utworowi lekkiego kolorytu.

Z radośniejszych momentów kasety to by było na tyle, bo ostatnie na minialbumie nagrania wirują już w całkowicie zmętniałych, gęstych od narzuconych przesterów i drone'owych szumów barwach. Melancholijny charakter "Journey Insithe Skullptures Garden" podkreśla stan całego wydawnictwa, a wieńczący wszystko kawałek tytułowy, nawet jeśli nieco zmatowiały i przejawiający coś na miarę muzycznej apatii, to jednocześnie wybrzmiewa nadzieją i nie zamyka tak do końca drzwi w tej dźwiękowej przygodzie Micromelancolié w Czaszce. Kto wie, może na jednym Leaving Hades się nie skończy?