FYI.

This story is over 5 years old.

Objectively Correct Lists

15 obiektywnie perfekcyjnych albumów, które trwają mniej niż pół godziny

Co powiecie na kilkanaście albumów, które przesłuchacie w całości czekając na zamówioną pizzę?

Ten artykuł ukazał się oryginalnie w Noisey UK.

Czytaliśmy już jakiś czas temu artykuł o najlepszych książkach, które z powodzeniem można przeczytać za jednym zamachem. Mam tu na myśli książki zmieniające spojrzenie na świat, sprawiające, że dolna szczęka wędruje w okolice podłogi i napisane przez autorów, którzy wzbili się na wyższe stany świadomości, by stworzyć dzieła, które zmuszą cię do refleksji nad całym dotychczasowym życiem. Książki tak absorbujące uwagę, że nie oderwiesz od nich wzroku i przeczytasz je, wypijając w tym czasie co najwyżej sześć filiżanek herbaty i pochłaniając trzy paczki Cheetosów. Idealnie wpisuje się to we współczesny charakter życia - w ciągłym pośpiechu i niecierpliwości.

Reklama

To sprawiło, że pomyśleliśmy: dlaczego nie spróbować tego samego z albumami, których przesłuchanie zajmie nie więcej niż dwa kwadranse? Co powiecie na longplay trwający krócej niż jeden odcinek Simpsonów? Wybuchowy punkowy album, który przychodzi i odpływa szybciej niż dostawa pizzy? Obezwładniające nagrania, które zmienią twoje życie w czasie, kiedy ty zdążysz wziąć prysznic?

Mając to wszystko z tyłu głowy stwierdziliśmy, że niezłą frajdą będzie przygotowanie zestawienia 15 obiektywnie perfekcyjnych albumów, które trwają nie dłużej niż pół godziny, ocenianych przez pięciu redaktorów Noisey UK. Część z nich pewnie już zdążyliście usłyszeć, część będzie dla was zaskoczeniem, a o części nie słyszał pewnie nikt poza samymi ich twórcami (i nami!). Zasada jest następująca: każde nagranie samo w sobie stanowi absolutne dzieło i nie będziecie mieli zupełnie żadnej wymówki, by nie poświęcić im połowy swojej przerwy na lunch.

Czytaj dalej poniżej…

Tigers Jaw - Tigers Jaw (30 minut)

Jeżeli gustujecie w muzyce gitarowej rozciągającej się poza zasięgiem Eda Sheerana obsrywającego spodnie na scenie, album Tigers Jaw będzie wspaniałym klasykiem. Wszystko jest tu ikoniczne, zaczynając od pierwszego kawałka, przez okładkę z pizzą, aż do faktu, że album ten definitywnie określił "brzmienie" zespołu. Wokale są bardziej skoncentrowane na oddaniu treści, niż precyzyjnym trafianiu w każdą nutę. Trzygłosowa harmonia jest tak magiczna, że w sposób zupełnie niewytłumaczalny przywołuje specyficzne wspomnienia, na przykład twojego ex rujnującego ci dzień. Teksty są często na tyle intymne, że sprawiają wrażenie żywcem wyrwanych z pamiętnika. W czasach, gdy zespoły powstają i kończą swoją działalność szybciej niż zajmie ci powiedzenie "defend pop punk", a albumy tracą na sile rażenia, pozycja Tigers Jaw wydaje się być bardzo stabilna. A sam album to jeden z najbardziej nieskazitelnie skomponowanych materiałów EVER! - Emma Garland

Reklama

Life's a Riot with Spy Vs Spy - Billy Bragg (15 minut)

Piętnaście minut poważnej miłości i polityki z akcentem z Essex, pochodzące od pewnego typka z bardzo tanią gitarą. Zostawiając Slam City Skates na boku, z rewelacyjnym "Milkman of Human Kindness" debiut Bragga to zdecydowanie najsłodszy album, jaki kiedykolwiek powstał. - Robert Foster

The Singles - Bikini Kill (17 minut)

Dla niektórych umieszczanie kompilacji największych hitów zespołu jako swojej ulubionej pozycji w jego dyskografii będzie pójściem na łatwiznę w najgorszym stylu. Chrzanić to! Najlepsze utwory to najlepsze utwory, a Bikini Kill uderzają sto razy mocniej niż jakiekolwiek Greatest Hits w historii. Co prawda nigdy nie zaznam ukojenia w wersie "They say she’s a dyke but I know / she is my best friend, yeah!" z kawałka "Rebel Girl", bo sprawia, że retrospektywnie wylewam drinka na koszulę każdego krytykującego typka w geście solidarności z moją wyniszczoną ekipą. W każdym razie pół godziny to wystarczający dużo, by wchłonąć co najlepsze z "The Singles". - Ryan Bassil

Plague Soundscapes - The Locust (21 minut)

Kiedy byłem zasmarkanym 12-latkiem udawałem, że naprawdę kocham i rozumiem ten album. Chyba robiłem to, próbując zyskać aprobatę kilku obcych typków na forum, którzy byli przekonani, że jestem 41-letnim kierowcą ciężarówki. Nigdy nie słuchałem tego albumu, aż do teraz. Po 13 latach w końcu uświadomiłem sobie, że uwielbiam go właśnie tak, jak deklarowałem to jako dzieciak. Jest okropny, brutalny, cholernie nonsensowny, ale w możliwie najbardziej genialny sposób, jaki tylko można sobie wyobrazić. - Josh Baines

Reklama

1983 - Flying Lotus (29 minut)

Ten debiutancki album totalnie sięgnął gwiazd. To tu swój początek miał wspaniały wszechświat Flying Lotusa. I wypłynął niczym wszystkie wnętrzności bohaterów w horrorach klasy B. To miejsce, gdzie poszatkowany jazz i syntezatorowe sample współgrają z rapowymi bitami, wiodąc nas w nieznane, niczym Thelma i Louise. To brzmienie dzieciaka, który wchłaniał całą kulturę wytwórni Stones Throw podczas swoich dni pracy, by potem uformować własny materiał w domu swojej babci, zarywając kolejne noce. To dla słuchacza, który o 3 w nocy, ze słuchawkami na uszach, za bardzo zmęczony, by skupić się na czymkolwiek i za bardzo zjarany by ruszyć się z domu, próbuje wyprowadzić swój zbłąkany umysł na dobrą drogę. - Joe Zadeh

Milo goes to College - Descendents (22 minuty)

Dzięki genetyce, klasom społecznym i pieprzonemu nepotyzmowi zawsze znajdzie się jakiś utalentowany dupek, którego pasmo sukcesów właściwie się nie kończy. Descedents nie tylko są totalnie obrzydliwi, ich obecność przypomina ci, że jesteś pieprzoną gumą do życia przyklejoną do spodów ich rosyjskich cielęcych butów. Słuchanie wersu "You think that life is really tough when your daddy won't buy you a brand new car" z kawałka "I'm Not a Loser" sprawiło, że znalazłem się niebezpiecznie blisko przeczołgania jakiegoś zjeba po chodniku, ryzykując poważne uszkodzenie ciała. Jeśli jeszcze nie słyszałeś tego albumu, i jesteś na przykład 13-latkiem, "Milo Goes To College" to złoty standard na czasy młodzieńczego, punkrockowego buntu. Istotny jest tu też przekaz płyty: Milo poszedł na uczelnię i zdobył doktorat z biochemii. Obczajcie to mamo i tato! - Ryan Basil

Reklama

Say Yes To Love - Perfect Pussy (29 minut)

Lindsay Zoladz opisała Perfect Pussy jako "hardcore'owy zespół prowadzony przez Joannę d'Arc: wirujące odmęty ognia pochłaniają wokalistkę, która krzyczy w ekstatycznym przekonaniu osoby, która prędzej umrze, niż przeprosi". Ten komentarz chyba najtrafniej oddaje klimat całego przedsięwzięcia. Say Yes To Love, debiutancki album zespołu, jest dźwiękowym odbiciem walki. Instrumenty, odbiór przez fanów, głos frontmanki Merdeith Graves, szarpią przestrzeń niczym naładowane cząsteczki w balonie. Ale jak na materiał tak surowy i wybuchowy, materiał dość ostrożnie i rozważnie porusza tematy seksu, przemocy i relacji międzyludzkich z samouwielbieńczej perspektywy. Fakt, że wytwórnia wypuściła specjalny rzut płyt z dodatkiem krwi menstruacyjnej Graves wtopionej w winyl tylko potwierdza, jak wiele z siebie włada w ten projekt artystka. Z drugiej strony, słuchając albumu doświadczysz najbardziej jeżącego włos na głowie przeżycia i to w czasie nie dłuższym niż przyrządzenie ciastka z fetą i szpinakiem przepisu Jamiego Olivera. - Emma Garland

Other Animals - Erase Errata (29 minut)

Wyszedłem z domu, kupiłem ten album i na krótki czas stałem się najbardziej indie osobą w całym Północnym Norfolk. "Other Animals" to brutalne uderzenie brzmienia typowego dla najlepszych kapel postpunkowych, jakie poznałem przez ostatnie lata. Patykowaty, zakręcony, pełny niepokoju, stonowany, ale bardzo ostry majstersztyk. - Josh Baines

Reklama

Be Your Own Pet - Be Your Own Pet (29 minut)

Tak jak ubolewałem mocno nad utratą szczeniaczka we wczesnym dzieciństwie, tak samo tęsknię czasem za powrotem Be Your Own Pet. Ich debiutancki album został wydany, kiedy miałem 14 lat i była to jedna z moich pierwszych wycieczek do rejonów muzyki, która: a) nie pochodziła z kompilacji "Now!", b) nie była muzyką, której moi rodzice słuchali w aucie. Zupełnie wtedy nie rozumiałem tytułu kawałka "We Will Vacation, You Can Be My Parasol" i nadal go nie czaję, ale nie da się zaprzeczyć, że brzmi kurewsko dobrze. Jeżeli potrzebujesz dynamicznego, ostrego, dobrze zestawionego współczesno-amerykańskiego punka, najlepiej będzie, kiedy zerkniesz na debiut Be Your Own Pet. Myślę, że do tej pory nie doczekaliśmy się niczego podobnego. - Ryan Basil

I Don’t Like Shit, I Don’t Go Outside - Earl Sweatshirt (29 minut)

Mogliśmy umieścić tu właściwie debiutancki mixtape Earla (trwający jakieś 25 minut), który jest paskudną eksplozją nastoletniej psychiki, lecz "IDLSIDGO" jest zwyczajnie najlepszym kawałkiem muzyki, jaki dotychczas wypuścił Earl - wszelkie pytania zbędne. Od mrocznych refleksji w "Mantra" do świadomej jasności w "Grief", wszystko jest owocem analitycznej filozofii Earla, który z dziecięcą łatwością wyłapuje przywary otaczającego go świata. Jak powiedział w lipcu Guardianowi, "Świat jest pełen najróżniejszych typów osobowości, ludzi o totalnie różnym usposobieniu - jest światem perspektyw, którymi można się podzielić. Możesz wejść momentalnie w czyjeś buty". Wskakujcie więc w buty Earla! - Joe Zadeh

Reklama

Sleater-Kinney - Sleater-Kinney (22 minuty)

Ten album ukazał się, kiedy był rok 1994, rockowe towarzystwo wyglądało na całkowicie bezradne, a scena alternatywna pogrążona była w post-Cobainowskim znużeniu. Wykorzystały to dwie niegrzeczne dziewczyny z Olympii w stanie Washington, które nabrały wystarczająco dużego rozmachu, by uderzyć w świat z wielkim hukiem. I trzeba przyznać, że nie mogły wybrać na to lepszego momentu. Zaczynając od "I’ll show you how it feels to be dead!", album był pełen muzycznego niepokoju, jadu, ekspresji i pasji, które zmieściły się w 22 minutach nagrania. W razie czego, profesor Brian Cox i jego tunel czasoprzestrzenny służą pomocą! - Joe Zadeh

Reign in Blood - Slayer (28 minut)

Rok 1986 przyniósł wiele świetnych trashowych nagrań - "Master of Puppets", "Peace Sells"… W tym czasie doczekaliśmy się też dobrego materiału Kreatora i Sepultury, ale nadal przeważała zanieczyszczona dziewczęcymi piskami i ozdobnym nuceniem fala pizdowego rocka i NWOBHM. Alternatywą był niechlujny, niewiarygodnie szybki hardcore. "Reign In Blood" to pierwsze w pełni trashowe nagranie w historii: rozplanowane, ultraprecyzyjne i ultraszybkie gitarowe riffy, podwójna stopa perkusji i piekielne wrzaski. Przed tym albumem mainstreamowy metal sprowadzał się do chorych maskotek i scenicznego mrocznego looku. A zdyscyplinowane, nieustępliwe brzmienie, w towarzystwie mrocznej, abstrakcyjnej grafiki oraz kurewsko niegrzecznych tekstów (nazistowscy doktorzy itp.) pod czujnym producenckim okiem Ricka Rubina uczyniło to nagranie najlepszym heavy metalowym dziełem od wczesnych lat 70, za co pokochały je miliony ludzi na całym świecie - Robert Foster

Reklama

Pink Moon - Nick Drake (28 minut)

Żaden muzyczny album w historii nie zawierał aż tak tragicznej historii jak ten Nicka Drake’a. W czasie ziemskiej wędrówki artysty, jego muzyka sprzedawała się naprawdę źle, ludzie gadali głośno na jego koncertach, więc Drake odpuścił sobie występy i promowanie własnej osoby, a wytwórnie nieustannie męczyły się, by go ustawić, gdziekolwiek… Gdyby Nick zrobił ten materiał dziś, nie ulega najmniejszej wątpliwości, że miłośnicy jego sztuki zdołaliby go odnaleźć w meandrach internetu, a artysta przeżyłby swój złoty okres. Ale "Pink Moon" ukazało się w 1972, kiedy krytycy muzyczni byli egocentrycznymi strażnikami wzlotów i upadków wszystkich artystów, a prasa stroniła od naturalnej powściągliwości muzyki Nicka. Czterdzieści lat później świat wreszcie się obudził. Ten album może nie sprawi, że zaczniesz tańczyć wokół kuchni, czekając aż zrobi się popcorn, ale jeśli imponuje ci brzmienie gościa ścierającego się z nieprzeniknioną czarną ścianą zagłady i jesteś zafascynowany wizją artysty, który balansował nieustannie na krawędzi, a następnie z niej skoczył, to zdecydowanie najbardziej wartościowa rzecz, jaką możesz zrobić ze swoimi 28 minutami. - Joe Zadeh

Out of Step - Minor Threat (21 minut)

W czasie, gdy ukazało się to nagranie, Minor Threat zdążyło już użyć dwóch siedmiocalówek, by w sposób bardzo treściwy określić styl życia tysięcy osób: że spędzanie młodości robiąc cokolwiek innego, niż wiecznie imprezując, też jest bardzo rozsądnym pomysłem. "Out of Step" podążył tą drogą, z większymi niuansami, ale nie tracąc na bezpośredniości, przedstawiając serię wskazówek na temat przyjaźni, dorastania i czyniąc głównym przesłaniem słowa "Let’s all try to not be dicks". Ta 21-minutowa lekcja humanitaryzmu i współczucia w późnej młodości zdaje się być bardzo chwytliwa. Każdy powinien ją zaliczyć mając 17 lat. - Robert Foster

Parting the Sea Between Brightness and Me - Touche Amore (20 minut)

Właściwie wszystko, co wydało Touche Amore dałoby się przesłuchać w mniej niż pół godziny, ale ja zapraszam was do zagłębienia się w ich trzy kolejne studyjne albumy na zasadach trójstopniowej ewolucji Pokemonów. Najpierw określili swoją formę ("…To The Beat of a Dead Horse"), później zdefiniowali własną tożsamość ("Parting the Sea…"), by wreszcie nabrać pełni mocy ("Is Survived By"). Skoncentrowane lirycznie na upadku związków i próbach odnalezienia komfortu w przebywaniu poza domem, kiedy jest się w trasie, "Parting the Sea…" rozpoczyna utwór niezwykle symboliczny - skrócona oznaka wycofania. I od tego momentu wszystko wiruje, jak gałązka próbująca zawrócić rzekę Colorado, zamiatając również ciebie. To zdecydowanie ostatnia faza przemiany Touche Amore, próbującego określić swoje miejsce poza współczesnym hardcorem, pokazując jak wiele jest w stanie zdziałać. - Emma Garland

Tłumaczenie Miłosz Karbowski