FYI.

This story is over 5 years old.

Recenzje

Kanye West - The Life of Pablo

To logiczny, sensowny, wprost wynikający z wcześniejszych dokonań krok w karierze Kanye Westa. To płyta tak samo znacząca w jego dorobku, jak "Yeezus", oczekująca od słuchacza nie mniej niż "Heartbreaks & 808s".

Public Service Announcement: pod żadnym pozorem nie dajcie sobie wmówić, że "T.L.O.P." to słaba płyta. Że Kanye się skończył, że nie ma tu muzyki, że co to kurwa w ogóle jest. "Życie Pawła" to logiczny, sensowny, wprost wynikający z wcześniejszych dokonań krok w karierze Kanye Westa. To płyta tak samo znacząca w jego dorobku, jak "Yeezus", oczekująca od słuchacza nie mniej niż "Heartbreaks & 808s".

Reklama

Oczywiście można zżymać się, że wtedy, kiedy "T.L.O.P." lądował na półkach sklepowych na Tidalu, z tekstami o modelkach wybielających sobie odbyty, Kendrick Lamar przygotowywał swój historyczny występ na galę Grammy. Czy jednak napis Compton wpisany w kształt Afryki mówi więcej o rzeczywistości czy życiu Afroamerykanów, czy jest bardziej uniwersalne niż linie z otwierającego "T.L.O.P" utworu "Ultralight Beam" gdzie Kanye (i The-Dream) nucą "We on an ultralight beam / This is a God dream / This is everything".

Czy bowiem "T.L.O.P." czegoś brakuje? Rap Kanye Westa zawsze był rapem o nim samym - o utalentowanym czarnuchu z Chicago, który zrozumiał, że jeśli chce zostać globalną gwiazdą, musi zacząć myśleć o sobie właśnie tak, jak o globalnej gwieździe, jednocześnie dokładając do tego pracoholizm, determinację. I stuprocentową odporność na pierdolenie hejterów. Każdy kolejny album jest więc opowieścią o tym, co Kanye’ego otacza i w jakim punkcie życia jest - i nie inaczej jest tym razem. Mamy więc kolesia, który osiągnął wszystko co możliwe, który wykorzystał pieniądze, pozycję i możliwości, by wykrzyczeć ból i aspiracje swojej społeczności na "Yeezus", swoim poprzednim krążku, teraz zaś, jako ojciec dwójki dzieci i mąż żony z największym tyłkiem w showbusinessie zastanawia się, co dalej ze sobą zrobić. Koks i dziwki już go znudziły - "No More PArties in L.A." czy "FLM" są na to najlepszym dowodem. Nie za bardzo może siebie przeskoczyć, bo znajduje się na szczycie - i "Facts" czy "Famous" nie pozostawiają co do tego wątpliwości. Szuka więc wyższych wartości i ociera się o nie we wspomnianym "Ultralight Beams" czy "Real Friends". Nie liczy jednak na wiele, bo otaczają go "Wolves". To spójna historia; snapshot z życia najbardziej kontrowersyjnego czarnego pop-wykonawcy. A że wypluwa z siebie przy okazji sporo pełnych ignorancji, chamskich linijek? To przecież flavour raperskich tekstów od niepamiętnych czasów, a buractwo Kanye’go nie różni się niczym od bezczelności Ice Cube’a Eminema, RZA czy którejkolwiek z nowych gwiazd rapu.

Nie brakuje też muzyki - ciekawej, nieoczywistej, brzmiącej momentami przepotężnie (będąc głośnikiem bałbym się wejścia sekcji basów i bębnów w "Famous"); sięgającej po zaskakujące inspiracje. Sample z Goldfrapp mieszają się tu z wycinkami Niny Simone i Sister Nancy; sekcja rytmiczna (jak i wokale) pożyczane są tu z klasyków house’u (tego pierwszego, czarnego, najprawdziwszego), zaś chóralne zaśpiewy z płyt z gospelem. Jeśli na liście "samplowano z…" znajdują się obok siebie Junie Morrison i Arthur Rusell musi to świadczyć o erudycji muzycznej autora.

Trudno też narzekać na gości. Bity pobłogosławili - poza samym Kanye - m.in. Madlib., Swizz Beatz czy Mike Dean; palce w produkcji mieszali też Havoc, Rick Rubin czy Hudson Mohawke. Tuzy! Głosu użyczają - w mniejszym lub większym stopniu - Rihanna, błyszczący w kilku miejscach Chance the Rapper (Chance the Rapper!!!), Future, Ty Dolla $ign, Post Malone, oczywiście Kendrick Lamar a nawet Andre 3000. Każdy z tych artystów zostawił tu cząstkę siebie, czyniąc ten krążek bogatszym, ciekawszym, pełniejszym.

I nawet do dziwacznego sposób promowania albumu nie można się przyczepić. Marketing powinien być dostosowany do mediów i odbiorców, dlatego w czasach, w których wszystko odbywa się na Twitterze - do diabła, ważne dla milionów ustawy są tu ogłaszane - tak właśnie powinno się zwiastować nowe krążki. Chaotycznie, drobnymi wrzutkami, które żyją dzień, by kolejnego dnia zrobić miejsce dla kolejnej podobnej akcji z pogranicza prowokacji i autopromocji. Przytaczając występ Kendircka Lamara na Grammy - skoro już się w tej recenzji pojawił - całe to artystyczne przedsięwzięcie żyło w Internecie przez dzień, może dwa; tymczasem ledwie kilka tweetów sprawiło, że przed premierą "T.L.O.P." był na nagłówkach wszystkich serwisów od N.M.E. po 2DopeBoyz przez kilka tygodni.

Sorry, taki mamy show(business).