FYI.

This story is over 5 years old.

Wywiady

kIRk - Idąc za potrzebą zmian

Odcinają się od tytułu mistrzów muzycznego horroru, a nowym albumem "III" w końcu mają szansę zaistnieć szerzej. Filip Kalinowski z formacji kIRk opowiedział nam o nadziejach związanych z przejściem do Asfalt Records.

foto Marcin Grabski

Noisey: Chodziliście, chodziliście i wychodziliście Asfalt Records. A może tak naprawdę żadnych podchodów nie było i wszystko wyszło naturalnie, tak po prostu się udało i wyszło?
Filip Kalinowski (kIRk): Wyszło naturalnie, choć wcześniej się nachodziliśmy z tym materiałem kawał czasu. Jako, że nasz poprzedni wydawca zwinął skrzydła i zamknął InnerGuN, to kiedy skończyliśmy prace nad "trójką" zaczęliśmy szukać nowego domu. Naszemu pierwszemu gospodarzowi odpowiedzenie na maila zajmowało miesiąc, a drugi na tydzień przed puszczeniem materiału do tłoczni oznajmił nam, że… jednak go nie wyda. Już nawet jakieś recenzje zdążyły się ukazać… Nic to jednak, jak mówią hindusi "leave it". Dziś jesteśmy wdzięczni obu panom za opieszałość, bo wszystko skończyło się lepiej niż dobrze i jesteśmy w Asfalcie. Kiedy w 1999 roku trzymałem w ręku "Sampler Wiosna", pierwsze OMP czy Płomień nigdy by mi nawet przez głowę nie przeszło, że kiedyś moja/nasza płyta będzie opatrzona logiem tej właśnie wytwórni. Duża to dla mnie radość i duma. I nie wydaje mi się, że ta nasza kolaboracja jest tak zupełnie od czapy jak niektórzy między słowami sugerują – Asfalt lata temu wydawał Bassisters Orchestrę, później płyty Minoo czy Marcina Cichego, dystrybuował Nowe Nagrania czy U Know Me – to wszystko rzeczy zupełnie inne od naszych, ale równie dalekie od hiphopowego rdzenia z którym kojarzony jest label Tytusa. A sama decyzja należała właśnie do Marcina – nasz materiał puścił mu mój serdeczny kolega Piotrek, Pytkiem zwany, który kiedyś prowadził sklep WaxBox, a dziś jest częścią asfaltowej drużyny, Marcinowi spodobało się to co usłyszał i… działamy.

Reklama

Ta droga pełna jednak była różnych mniej lub bardziej ciekawych sytuacji. Jak ostatecznie skończyła się choćby ta z utratą sprzętu podczas szwajcarskiego festiwalu?
Kompletnie bym już zapomniał o całej tej sytuacji, gdyby ktoś mi jej czasem nie przypomniał. Ostatnio był to ktoś z sądu w Genewie, bo toczy tam się proces tego typka, który okradł nam pokój, ale jako, że Szwajcarzy nie są zbyt biegli w języku angielskim, a ja nie uczestniczę w sprawie jako strona, to nie dowiedziałem się jakie będą jego losy. My z Pawłem i Olgierdem szybko zapomnieliśmy o całym tym ambarasie, zakasaliśmy rękawy i wzięliśmy się do roboty. Ale to ciekawe, że przypominasz tę sytuację, bo była ona poniekąd początkiem myślenia o tym nowym albumie.

Udało wam się odzyskać stracone nagrania, czy na dobrą sprawę prace nad "III" musieliście wtedy zacząć na nowo?
Nic się nie udało odzyskać, ale też było to dopiero co po wydaniu naszej poprzedniej płyty więc nie mieliśmy jakiejś ogromnej ilości materiału na kolejny album. Pojedyncze szkice (tu znaleźć można dwa z nich, podpisane jako "Co było a nie jest": http://www.mixcloud.com/lineout/lineoutpl-podcast66-kirk), które wszystkie wcięło razem z komputerem Pawła. Kilka razy myślałem o tym, jak by brzmiała nasza trzecia płyta, gdyby powstała na bazie tych zrębów, na pewno byłaby inna, bliższa "Złej krwi", ale… nie ma co gdybać. "III" zrodziło się finalnie ze szkiców, które Paweł przygotował pod film "Zew Cthulhu", do którego graliśmy w Białymstoku muzykę na żywo; z mało ortodoksyjnie przestrzeganego zamysłu, że ciut byśmy chcieli wynurzyć się z tego mroku w którym się pławiliśmy; z chęci zmiany i – jak to zwykle w kIRkach bywa – z kilku nieprzewidzianych związków czaso-przestrzenno-osobowych.

Reklama
kIRk na scenie Polskiego Radia, foto Marcin Michałowski

foto Marcin Michałowski

Paweł Bartnik w międzyczasie wydał solowy album. Wydaje się, że jesteście takim bardzo żywym i otwartym tworem, którego elementy wcale nie zawsze się muszą zazębiać, co owocuje właśnie tymi innymi projektami?
Zawsze czerpaliśmy z tego, że każdy z nas ma inne zaplecze, inny background, inne płyty na półce i podejście do dźwięku też ciut inne. Od czasu premiery "Złej krwi" rzeczywiście nazbierało się trochę tych naszych "osobnych" wydawnictw, a do tego dochodzą projekty sceniczne, których śladów nie ma na żadnych nośnikach. Paweł wypuścił swój własny, bardzo osobisty i – moim zdaniem – świetny, solowy album, Olgierd wydał kolejne płyty z Daktari, ja nagrałem z moją kumpelą Krysią Zalewską bajkę muzyczną, a w międzyczasie jeszcze wszyscy wspólnie – w kwartecie z Wojtkiem Kwapisińskim – zarejestrowaliśmy jedną studyjną i dwie bootlegowe Msze święte w Altonie. Ktoś wpada na pomysł i go realizuje; czasami sam, czasami w ograniczonym składzie, czasami z kimś innym. Wszystko czego się w tym czasie nauczymy i dowiemy, wszystkie nowe techniki, które poznamy i nowe ścieżki, które odkryjemy odbijają się później pewnie w kIRkowych nagraniach, ale jak to się zazębia i czym owocuje, to już nie nam oceniać.

Mieliście niedawno też okazję zaprezentować się podczas koncertu na scenie Polskiego Radia. Duże przeżycie?
Pewnie, choć staram się też żeby każdy koncert był dokładnie takim samym przeżyciem. Do każdego chcę podchodzić z równym skupieniem i otwartością. Nieważne czy to pełne studio im. Agnieszki Osieckiej, czy pusta sala eMDeKu w Rawiczu. Przez to, że operujemy tylko na pewnych zrębach struktur i że występy nasze są w ogromnym stopniu oparte na improwizacji, w każdej sekundzie musimy być na oriencie, słuchać się, odpowiadać sobie, przeżywać – właśnie – każdy z rodzących się dźwięków. Dobre warunki sceniczne, a takimi dysponuje Polskie Radio, pomagają się odciąć od wszystkiego co nie wychodzi z głośnika.

Reklama

Czym taki live różni się od tego, co prezentujecie zazwyczaj? Wymagało to innej formy przygotowań i pracy, czy wprost przeciwnie – po prostu zrobiliście swoje i tyle, żadnej większej historii.
Występ ten różnił się od innych przede wszystkim tym, że po raz drugi wystąpiła z nami Antonina Nowacka, wokalistka, producentka, graficzka i, już chyba mogę to powiedzieć, nasza kumpela. Antonina, której solowe rzeczy znaleźć można na wydawnictwach i koncertach sygnowanych nazwą WIDT (http://soundcloud.com/whoinventeddoubletap) dograła się gościnnie do ostatniego numeru z "III". Zrobiła to z takim czarem, smakiem i trudną do opisania, słyszalną wręcz dla nas biskością podejścia, że postanowiliśmy coś więcej wspólnie podziałać. Najpierw zebraliśmy się w Płocku u Pawła w Studio Centrala na taką swoistą, nienastawioną na konkretny efekt sesję nagraniową, później zagraliśmy w warszawskim Dwa Osiem dwa osobne koncerty, które połączyliśmy wspólną improwizacją i… wtedy już mieliśmy zamiar zagrać ten występ wspólnie. Zrobiliśmy więc sobie porządną próbę w Eufemii (dzięki Emil za gościnę), dłuższy niż zazwyczaj soundcheck w radiu i… wyszliśmy na scenę. Po raz pierwszy od początku do końca we czwórkę.

"III" to kolejny etap waszej ewolucji muzycznej. Mało kto pewnie już dziś pamięta, że zaczynaliście od piosenek i wokali. W mrok i improwizację zagłębialiście się stopniowo.
Stopniowo, bo płynnie i bez żadnych założeń, naturalnie. Kiedy po wszystkich perturbacjach osobowych zostaliśmy z Pawłem i Olgierdem we trójkę, to właśnie improwizacja okazała się być naszą wspólną płaszczyzną porozumienia. A mrok – przydatnym skrótem myślowym, żeby opisać emocje, które w trakcie grania z nas wychodziły czy też wychodzą, choć wydaje mi się, że te akurat są zupełnie inne na "Mszy świętej w Brąswałdzie", na "Złej krwi" czy "Bezkrólewiu" Mszy świętej w Altonie, a zwykle wszystkie te krążki lądują w jednym "mrocznym" korycie.

Reklama

Groza, mrok, tajemnica – te słowa klucze są dobrym punktem wyjścia, żeby opisywać taką muzykę? Kiedyś trochę się na to wzdrygałeś, mówiąc, że to trochę ograniczone spojrzenie.
Nie tyle ograniczone, co schematyczne. kIRk – nawiedzona dziewczynka, wściekły pies, smutna popijawa, sepia, ciemność i mazurskie grzęzawiska. Groza, mrok ale tajemnicy w tym nie ma za grosz – wszystko masz podane na talerzu – kolejne kIRki (choć nie ma ich jeszcze za wiele) przypominają już niektórym sequele horrorowego cyklu z wypożyczalni. Co stało się też w ogromnym stopniu na nasze życzenie, bo to my daliśmy słuchaczom te klucze, zaprojektowaliśmy okładki, nazwaliśmy utwory i napisaliśmy teksty. Gdzieś wyczytałem, że jesteśmy "mistrzami horroru". Noż kurwa mać! Mistrzami horroru to są John Carpenter czy Dario Argento (obaj też zresztą nie tylko jako reżyserowie, ale i muzycy). My gramy muzykę, którą często we władanie biorą emocje niezbyt miłe i sympatyczne ale z szatanem, bezbożnością i innym horrorowym asortymentem – który pojawia się recenzjach we wszystkich możliwych kombinacjach – nie ma ona nic wspólnego. Wręcz przeciwnie. Groza, mrok i tajemnica to bardzo istotne czynniki w życiu człowieka i chciałbym umieć je swoją grą – obok pełnej gamy innych – w słuchaczu wywołać ale jednocześnie chciałbym, żeby ową grozę, mrok i tajemnicę znalazł ów słuchacz w sobie, a nie w skojarzeniu z potworem z bagien czy innym babadookiem.

foto Bart Bajerski

Dokąd na tę chwilę zmierzacie z kIRkami? Ta metka Asfalt Records coś ma zmienić?
Jak zwykle przed siebie zmierzamy. "Iść, ciągle iść" mogłoby być naszym mottem, a i druga część refrenu 2 + 1 bliższa nam jest po latach niż kiedykolwiek wcześniej. Wszystko wskazuje na to, że we czwórkę przyjdzie nam ruszyć w dalsza drogę, a numer katalogowy Asfaltu mam nadzieję, że coś zmieni, bo aktualnie potrzebujemy zmiany jak nigdy wcześniej. Na pewno nie będzie to jednak żadna radykalna zmiana estetyczna czy gatunkowa. Nie zaczniemy grać bardziej czy mniej hiphopowo, równiej czy krzywiej, prościej czy trudniej. Będziemy grać swoje, a ten akurat wyznacznik ma.

A tak pół żartem, pół serio – na ile ten tytuł to hołd do najbardziej upalonego i wciągającego albumu Cypress Hill?
(śmiech) "Temples of Boom" to moja ulubiona płyta Cypress Hilli. KIRkowa "trójka" to – poza kolaboracjami z Panem Bormanem czy Artem Melodym – nasz najbardziej beatowy/hiphopowy materiał. Ale to chyba jedyny związek, którego – i tak trochę na siłę – mógłbym się doszukać. Sam tytuł wynika z tego, o czym rozmawialiśmy wcześniej – nie chcieliśmy po raz kolejny tworzyć całego, nowego świata na bazie tytułu płyty i nazw utworów, niech on sam się stworzy pomiędzy słuchawkami czy głośnikami. A jeśli za 20 lat będzie on przynajmniej w niewielkim procencie tak intensywny i barwny jak ten, który w 1995 namalowali Cypresi to będę więcej niż szczęśliwy. Na razie odpalę sobie "Let It Rain" – ale żeś mi przypomniał klasyka!