Mógł rozegrać to bezpiecznie. Mógł nagrać kilka hitowych ballad podobnych do "Adorn", swojego największego przeboju. Mógł zaprosić kilku gorących raperów pokroju 2 Chainza czy Kid Inka. Mógł rozebrać się w teledysku i w ten sposób zarobić swoje sześć zer bez ryzyka, na chłodno, jak przystało na profesjonalistę. Miguel, piękny chłopak z Kalifornii, bliżej nieokreślony rasowo tak jak cały ten stan (umysłu), zdecydował się jednak na eksperyment, pazur, niespodziankę. I chwała mu za to."Wildheart" to krążek, który zostaje w głowie i nie daje spokoju, każe wsłuchać się w siebie zarówno na poziomie muzycznym, jak i tekstowym. Zbudowany tak, by niebanalna, wielopoziomowa muzyka, inspirowana całym spektrum czarnych brzmień z ostatnich trzech-czterech dekad wspierała teksty, mówiące o relacjach damsko-męskich, ale i o życiu, słowami, które nie chcą wpaść jednym, a wypaść drugim uchem. Oczywiście, większość to piosenki do łóżka, do pościeli, do wieczornego ("The Valley") lub porannego ("Coffee") seksu. Tyle, że nic tu nie jest oczywiste, każdy tekst skrywa w sobie drugie dno (a może wspomniane "The Valley" to nie wyznanie pożądania, tylko krytyka tego, jak na współczesną intymność wpływa przemysł porno?), a przynajmniej perwersyjną dwuznaczność ("NWA" łączy naturalizm gansta rapu - gościnnie pojawia się tu Kurupt - z erotyką spod znaku "50 twarzy Greya").Każdy kolejny numer zaskakuje, każdy zmienia oblicze tej płyty, którą w całość spaja jedynie głos Miguela i hojne użycie gitar zestrojonych tak, jakby ustawiał je dźwiękowiec Prince'a. Kreatywności, pomysłów, skupienia brakuje nieco w drugiej połowie albumu; czasem przekaz jest zbyt oczywisty i jednoznaczny ("What's normal anyway" to przykład takiej łopatologii, o której w kinie mówi się, że jest "pod amerykańskiego widza"); kiedy indziej struktura utworu zbyt się rozjeżdża, by zatrzymać uwagę słuchacza. Wciąż jednak "Wildheart" to na pewno jedna z lepszych rzeczy, jakie szeroko pojęte r&b dostało w tym, bogatym przecież w cudeńka, roku.
Reklama