FYI.

This story is over 5 years old.

Recenzje

Miguel - Wildheart

Miguel nie poszedł na łatwiznę i zdecydował się na kilka ciekawych eksperymentów. Chwała mu za to!

Mógł rozegrać to bezpiecznie. Mógł nagrać kilka hitowych ballad podobnych do "Adorn", swojego największego przeboju. Mógł zaprosić kilku gorących raperów pokroju 2 Chainza czy Kid Inka. Mógł rozebrać się w teledysku i w ten sposób zarobić swoje sześć zer bez ryzyka, na chłodno, jak przystało na profesjonalistę. Miguel, piękny chłopak z Kalifornii, bliżej nieokreślony rasowo tak jak cały ten stan (umysłu), zdecydował się jednak na eksperyment, pazur, niespodziankę. I chwała mu za to.

Reklama

"Wildheart" to krążek, który zostaje w głowie i nie daje spokoju, każe wsłuchać się w siebie zarówno na poziomie muzycznym, jak i tekstowym. Zbudowany tak, by niebanalna, wielopoziomowa muzyka, inspirowana całym spektrum czarnych brzmień z ostatnich trzech-czterech dekad wspierała teksty, mówiące o relacjach damsko-męskich, ale i o życiu, słowami, które nie chcą wpaść jednym, a wypaść drugim uchem. Oczywiście, większość to piosenki do łóżka, do pościeli, do wieczornego ("The Valley") lub porannego ("Coffee") seksu. Tyle, że nic tu nie jest oczywiste, każdy tekst skrywa w sobie drugie dno (a może wspomniane "The Valley" to nie wyznanie pożądania, tylko krytyka tego, jak na współczesną intymność wpływa przemysł porno?), a przynajmniej perwersyjną dwuznaczność ("NWA" łączy naturalizm gansta rapu - gościnnie pojawia się tu Kurupt - z erotyką spod znaku "50 twarzy Greya").

Każdy kolejny numer zaskakuje, każdy zmienia oblicze tej płyty, którą w całość spaja jedynie głos Miguela i hojne użycie gitar zestrojonych tak, jakby ustawiał je dźwiękowiec Prince'a. Kreatywności, pomysłów, skupienia brakuje nieco w drugiej połowie albumu; czasem przekaz jest zbyt oczywisty i jednoznaczny ("What's normal anyway" to przykład takiej łopatologii, o której w kinie mówi się, że jest "pod amerykańskiego widza"); kiedy indziej struktura utworu zbyt się rozjeżdża, by zatrzymać uwagę słuchacza. Wciąż jednak "Wildheart" to na pewno jedna z lepszych rzeczy, jakie szeroko pojęte r&b dostało w tym, bogatym przecież w cudeńka, roku.