FYI.

This story is over 5 years old.

Recenzje

Dr. Dre - Compton: A Soundtrack by Dr. Dre

Andre Young zamyka swoją karierę w znakomitym stylu i każdemu z obecnych rapowych dziadków życzyłbym takiego finiszu.

Kiedy pod koniec lipca Dr. Dre zapowiedział, że jego oczekiwany od lat album "Detox" nigdy nie ujrzy światła dziennego, za to zupełnie nowy projekt firmowany jego nazwiskiem - składanka poświęcona Compton, rodzinnemu miasta artysty - ukaże się ledwie tydzień po zapowiedzi nikt chyba nie wiedział czego się spodziewać. A już na pewno nikt nie spodziewał się albumu tak epickiego, tak zaskakującego, przede wszystkim zaś tak współczesnego.

Reklama

A to właśnie nowoczesność urzeka w "Compton" przede wszystkim. Otwierający płytę utwór "Talk About It" ustawia ten współczesny wymiar krążka, od razu pokazuje, że to wydawnictwo ważne, aktualne, nieskore od odcinania kuponów od przeszłości Dr. Dre. To trap brzmiący potężnie i kosmicznie, na tyle świeżo i na tyle ekscytująco, że z miejsca blask straciły powtarzane ostatnio w kółko patenciki Mike Will Made It, Skrillexa czy innych producentów tego typu. Tu rapują do niego kłapacze na scenie stosunkowo nowi - King Mez i Justus - którzy jednak bez kompleksu deklarują swoją nadchodzącą supremację, doskonale wypełniając głosem wszelkie rytmiczne niuanse podkładu. Na dodatek sam Dre dotrzymuje im kroku, nawijając zupełnie inaczej niż w czasach "Keep Their Heads Ringing" - łamiąc flow, zmieniając patterny, słyszalnie jarając się tym, co nagrywa. Pierwszy numer na starcie podnosi poprzeczkę o kilka powyżej poziomów powyżej oczekiwań, tylko po to by płynnie przejść w "Genocide", z gościnnym udziałem m.in. Kendricka Lamara, a to znów numer, który miażdży klimatem, porywa brzmieniem, skrzy się pomysłami aranżacyjnymi (gdy np. lekko cykający, zaprawiony jamajskim flavorem bit w niespodziewany sposób przechodzi w swoją wersję wykonywaną paszczą, by po chwili, trzymając rytm wrócić do pełnego brzmienia).

Cały ten krążek można opowiadać właśnie w taki sposób, bo to rzeczywiście kompletny album - ze swoją dramaturgią, ułożony w nieprzypadkowej kolejności, będący feerią muzycznych niespodzianek, rozwiązań zaskakujących i nieoczywistych, dowodzących o wielkiej wyobraźni faceta, który w hip-hopie siedzi od ponad ćwierć wieku i od początku wyznacza w nim trendy, cały czas idąc swoją drogą. Pomysł na to, jak w "Darkside" przypomnieć Eazy'ego-E, to jak w "Loose Cannons" do akcji wezwany zostaje Xzibit, klimat utworu "Deep Water" to momenty nie mniej klasyczne - choć brzmiące zupełnie inaczej - niż "bow wow wow yippy yay, yippy ye" czy inne "blam blam" z "Chronic" czy "Doggystyle". Wykurw!

Uczciwość każe jednakowoż napisać, że od wspomnianego "Deep Water" - a więc nieco za połową płyty - emocje odrobinę siadają, i to nawet w obliczu umieszczonych w drugiej części krążka wysokokalibrowych kolaboracji ze Snoop Doggiem, Eminemem czy - uwaga! - DJ Premierem. Odbiorowi całości nie pomaga też nieco łopatologiczne budowanie legendy suburbiów Compton, trudno jednak dziwić się temu patrząc na tytuł albumu. Te zarzuty nie zmieniają też faktu, że Andre Young zamyka swoją karierę w znakomitym stylu i każdemu z obecnych rapowych dziadków życzyłbym takiego finiszu. Tym bardziej, że albumem tym Dr. Dre dowodzi, iż wszyscy ci, którzy lata temu uwierzyli - także w Polsce - w gangsta rap, za małolata bujali się do "Nuthin’ but a G Thang" i popijali blanty dżinem z sokiem nie zmarnowali życia. G's up, hoes down while you motherfuckers bounce to this!

PS. Dodatkowym bonusem "Compton" jest to, iż krążek ten wyciąga w światła reflektorów kilku mniej znanych artystów, których dokonaniami można się teraz zainteresować. Anderson Paak, Candice Pillay czy Marsha Ambrosius mają swoje płyty w Spotify czy innych usługach streamingowych, ostatni mixtape King Meza ("Long Live the King") też można bez problemu legalnie pobrać. Polecam!