FYI.

This story is over 5 years old.

Varials

​Taksówkarz w małym mieście nie ma lekko

„Na tylnym siedzeniu mojej taksówki kolesie czasami dość bezceremonialnie dobierają się do panien. Ale dopóki nie rozpinają rozporka, nie mam z tym większych problemów"

Fot. Paweł Mączewski

Uwielbiam jeździć autem od kiedy pamiętam. Jako gówniarz rozbijałem się z ojcem po lesie a prawko zrobiłem za starych dobrych czasów jeszcze jako szesnastolatek. Na początku korzystałem z wysłużonej micry rodziców – woziłem ich do pracy a potem podjeżdżałem pod swój ogólniak. Potem skończyłem szkołę i wyjechałem na studia do Wrocławia. Ale zawsze, gdy wracałem na weekend do domu, robiłem za kierowcę. Zakupy, spotkania, wyjazdy na cmentarz – z miłą chęcią pełniłem rolę rodzinnego taksówkarza. Nawet podczas spotkań ze znajomymi zdarzało mi się pełnić rolę szofera – nie muszę pić, żeby dobrze się bawić a nocne eskapady za miasto nie udałyby się bez mojej trzeźwości.

Reklama

Kiedy skończyłem studia z zarządzania, okazało się, że nie mam za bardzo czym zarządzać

Kiedy studiowałem, standardem było dojeżdżanie na imprezy nielegalnymi taksówkami. Zrzucaliśmy się po kilka złotych i koleś w nieoznaczonym aucie dowoził nas nawet na drugi koniec miasta – to był właściwie mój pierwszy, dość ograniczony i zarazem jedyny kontakt z tym biznesem. Ale kiedy skończyłem studia z zarządzania, okazało się, że nie mam za bardzo czym zarządzać. Wrocław okazał się za drogi do życia, więc wróciłem do swojego rodzinnego miasta, Wałbrzycha*. Przez pierwszy rok męczyłem się szukając pracy i łapiąc się jakichś bezsensownych fuch. W końcu znajomy – chyba trochę żartem – zasugerował, że powinienem zostać zawodowym kierowcą. Nie wziąłem tego na serio, ale kiedy podczas kolejnej wizyty w Urzędzie Pracy odbiłem się od ściany, postanowiłem działać. Miałem problemy z kredytem, więc poprosiłem ojca o pomoc. Kupiłem fajną, używaną A6, którą jeżdżę zresztą do dzisiaj i postanowiłem zostać taksówkarzem. Jeśli chodzi o wszelkie formalne obwarowania związane z tym zawodem, nie ma tragedii. Jest trochę upierdliwych formalności, ale szkolenie i zdobycie licencji to tylko niewinne preludium przed dalszą chujową codziennością mojej pracy.

Wiem już, które dziewczyny dowożę do klienta, znam lokalizację melin i burdeli. Czasami nawet zdarza się, że któraś z pań zapomni czegoś w taksówce

Skoro tak lubię jeździć, dlaczego użyłem aż tak mocnego określenia? Z prostego powodu. Sami wiecie, jakiego. Jeśli chodzi o zarobek, w tygodniu zazwyczaj wygląda to bardzo kiepsko. O ile w dzień jest jeszcze do przeżycia, o tyle czekanie na potencjalnych wieczornych klientów zazwyczaj kończy się porażką. Zdarza mi się czasami podjechać pod dworzec, ale nie mam żadnej gwarancji kursów – zazwyczaj stoi tam przynajmniej 5 innych aut, a ludzie nie są skorzy płacić za kurs na osiedle tyle, co za bilet pociągiem z Wrocławia. Do tego ostatni transport przyjeżdża koło północy. Nie ma sensu kręcić się po mieście jak gówno w betoniarce – w tygodniu prowincja żyje zresztą spokojnym rytmem praca-dom i raczej mało kto korzysta z taksówek. A gdyby nie kolej właśnie, wyglądałoby to jeszcze smutniej. Czasami zdarza mi się wozić najebanych ludzi, którzy zapewne pracują w weekendy i tylko w tygodniu mogą pozwolić sobie na imprezowanie, czasami jakieś parki obmacujące się na tylnym siedzeniu, ale w gruncie rzeczy to sporadyczne sytuacje.

Reklama

Najlepszym strzałem są wyjazdy kilkanaście kilometrów za miasto, na odcięte od komunikacji wsie skąd nigdzie – szczególnie wieczorem – nie da się dotrzeć. W takich przypadkach dogaduję się na konkretną sumę, dzięki czemu kasa od razu ląduje w mojej kieszeni. Zresztą zazwyczaj pasażer sam próbuje się targować, czasami – kiedy widzę, że ktoś nie wygląda na społeczniaka – nie włączam taksometru i kasuję go o te przysłowiowe dwa złote mniej. Zresztą w małym mieście szybko zapamiętuje się twarze. Wiem już też, które dziewczyny dowożę do klienta, znam lokalizację melin i burdeli. Czasami nawet zdarza się, że któraś z pań zapomni czegoś w taksówce i dyspozytor potem prosi o sprawdzenie i ewentualne odwiezienie zguby pod doskonale znany adres.

Mógłbym pościemniać i opowiedzieć jakieś grube historie niczym taksówkarz z wielkiego miasta, jednak zwyczajnie nie ma zbyt wielu takich akcji – chociaż miałem kilka razy sytuacje, w których tętno mi podskakiwało. Kiedyś jakichś dwóch najebanych leszczy, których wiozłem za miasto, zaczęło rzucać do siebie jakieś dziwne teksty: „Teraz możemy go zajebać, haha, co on kurwa teraz nam może zrobić" – taka karuzela śmiechu. Wkurwiłem się, zatrzymałem furę i wyrzuciłem za bety jednego z nich – drugi jakoś nie podjął walki, sam grzecznie opuścił auto. Odpaliłem silnik i zostawiłem ich gdzieś w szczerym polu. Innym razem pewni mili i bardzo dobrze zbudowani panowie po dowiezieniu ich na miejsce zasugerowali, żebym ten kurs w ramach promocji wykonał gratis. Byli bardzo przekonujący i raczej nie żartowali, zresztą targowanie się o dwa litry benzyny i pół godziny z mojego życia raczej nie było rozsądne. Będąc taksówkarzem nie można się bać – tym bardziej nie można pokazać swojego strachu – jednak nie warto kozaczyć bez powodu. Na wszelki wypadek zawsze mam też przy sobie paralizator.

Reklama

Innym razem wiozłem jakieś tępe pijane dzidy z dyskoteki. Kiedy wysiadły z auta, okazało się, że na miejscu jednej z nich znajduje się okazała plama krwi

Gorzej jest ze stratami i syfem, czasami trzeba zacisnąć zęby i wliczyć to w koszty. Woziłem kilka razy gościa; zawsze był dość mocno znieczulony, jednak zawsze rozmawialiśmy, więc wymieniliśmy się numerami. Pewnego razu wsiadł do mojego auta najebany jak stodoła trzymając w dłoni dwie dychy. Z racji, że za każdym razem podwoziłem go jakieś dwa czy trzy kilometry – tym razem miało być podobnie – zdecydowałem się na ten kurs. I tak jadę, zbliżam się do jego chaty i nagle słyszę bekanie. Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, koleś obrzygał mi całe tylne siedzenia, dobrze że nie usiadł koło mnie. Zabrałem mu dwie dychy – zajebisty zarobek – i kazałem wypierdalać. Typ wytoczył się i upadł na krawężnik bełkocząc coś pod nosem. Co miałem zrobić? Pojechałem na stację, ogarnąłem tapicerkę, kupiłem czteropaka i wróciłem do domu. Miałem dość roboty na ten wieczór. Innym razem wiozłem jakieś tępe pijane dzidy z dyskoteki. Kiedy wysiadły z auta, okazało się, że na miejscu jednej z nich znajduje się okazała plama krwi. Przekleństwem są też ludzie wsiadający z browarami – szczególnie wyniesionymi z knajpy. Mało komu w stanie nieważkości udaje się utrzymać pokala prosto. Lubię piwo, jednak zapach rozlanego browara na tapicerce jest mocno zniechęcający, więc zawsze proszę o wypicie piwa przed autem. Innym razem jakiś koleś odpalił z partyzanta szluga, po czym – oczywiście totalnym przypadkiem – przygasił go na podsufitce.

Reklama

Kolejnym z niefajnych aspektów bycia taksówkarzem w małym mieście jest jego powierzchnia. Zanim zdążysz rozgrzać silnik, delikwent jest już na miejscu. Czasami ludzie przyjeżdżający z większych miast nie mogą zrozumieć jak to możliwe, że za pięciokilometrowy kurs bulą dwadzieścia złotych. W Warszawie, Poznaniu czy Krakowie takie pieniądze płaci się za znacznie większy dystans. No ale przecież nie będę dopłacał do biznesu. Dobijająca jest też monotonia jeżdżenia po prowincji. Tak naprawdę jest tylko kilka miejsc, z których rzeczywiście można kogoś zgarnąć i które obstawiamy – mam wrażenie, że nawet kierowcy MPK mają większą różnorodność w pracy. Nie mogę też przesadnie selekcjonować klientów – jasne, najchętniej wpuszczałbym do swojej fury tylko trzeźwych, dobrze ubranych ludzi – ale, zachowując oczywiście wszystkie proporcje, przecież lekarz przyjmujący na dyżurze osranego żula też nie może wybrzydzać.


Wielkie ciężarówy – na kwasie!


Ciekawe z perspektywy socjologicznej jest obserwowanie nocnego życia – czasami stoję pod pubem czy dyskoteką dłuższą chwilę i mam okazję oglądać interakcje tam odchodzące. Miłość, nienawiść, agresja, porządnie – wylewa się cała paleta emocji. Zresztą nawet na tylnym siedzeniu mojej taksówki kolesie czasami dość bezceremonialnie dobierają się do panien. Ale dopóki nie rozpinają rozporka, nie mam z tym większych problemów.

Czasami słyszy się o niezbyt uczciwych walkach korporacji, nierzadko podpartych nawet fizyczną agresją. U nas na prowincji rynek jest hermetyczny, w większości się kojarzymy – jest nas nieco ponad dwustu – i raczej nikt nikomu nie wchodzi w drogę. Co prawda irytuje nas dwóch – trzech starych wyjadaczy ze stałym taryfikatkorem (dycha za krótki dystans, piętnastak za dłuższy), którzy przez lata trochę zmonopolizowali nocne podróże, ale nikt nie robi im jakichś wyrzutów. Ludzie bardzo często wolą czekać na nich godzinę, niż zapłacić dychę więcej u kogoś innego. No ale przecież nie będziemy na nich donosić ani przebijać im opon.

Bycie taksówkarzem w małym mieście jest nudne i niewdzięczne – jak zresztą większość rzeczy na prowincji

Starzy taksówkarze na zadupiu często czują się bezkarni. Rzadko zdarzają się kontrole policji, więc pozwalają sobie na dużo. Kiedyś na postoju kątem oka zauważyłem, jak jeden gość ze starej (pamiętającej jeszcze czasy komuny) ekipy wypija na hejnał piwo, po czym odjeżdża z piskiem opon. Od kilku starszych kolegów słyszałem też opowieści o gościu, który zawsze przy sobie miał magiczne sreberka i – oczywiście po wcześniejszych podchodach – proponował klientom trochę białka albo choinkę. Nie wiem, czy to prawda czy tylko taksówkarska miejska legenda, jednak ja bym zdecydowanie nie podjął się takiego bonusowego zarobku.

Bycie taksówkarzem w małym mieście jest nudne i niewdzięczne – jak zresztą większość rzeczy na prowincji. To może być przyzwoita fucha, żeby dorobić do emerytury czy w ramach weekendowego dodatku, ale jako jedyne źródło utrzymania to na dłuższą metę zdecydowanie kiepska perspektywa. Co nie zmienia faktu, że lubię tę robotę i dopóki stać mnie na spokojne życie i drobne przyjemności, nie szukam niczego nowego.

* Bohater tekstu początkowo zgodził się na ujawnienie miasta, w którym pracuje. Gdy jednak spisywałem jego wspomnienia, zadzwonił z prośbą o dyskrecję – stwierdził, że „do własnego gniazda się nie sra".